Uwertura
Po co kręcić następny film na podstawie słynnej powieści Lwa Tołstoja „Anna Karenina”? A dlaczego nie? – odpowiedzieliby pewnie, wzruszywszy ramionami, zblazowani producenci. Melodramatów jest ostatnimi czasy mało, ekranizacja klasyki pewnie się zwróci, a i parę Oscarów dla podniesienia prestiżu studia nie zaszkodzi. Najlepiej niech się tym zajmą Anglicy, robią filmy w jedynym słusznym języku, i na kinie kostiumowym znają się jak mało kto. Kiedy zaś połączy się hasła „Anglia” i „kino kostiumowe”, nazwisko Joe Wrighta nasuwa się samo. Któż inny mógłby zatem napisać muzykę do jego filmu, jak nie Włoch Dario Marianelli, stały współpracownik reżysera? Tak oto ten dziwaczny angielsko-włoski duet miał uchwycić ducha rosyjskiej powieści, odtworzyć dawno już pogrzebany świat imperialnej arystokracji i podążyć za nieśmiertelnymi bohaterami dramatu Tołstoja.
Obłoński
Podobnie jak pisarz, reżyser pierwsze swe spojrzenie kieruje na Stiepana Arkadiewicza Obłońskiego – urokliwego lekkoducha, który z życia bierze pełnymi garściami, co oznacza między innymi to, że nieustannie zdradza żonę. Obłoński uosabia całą radość, ale i próżniaczy charakter swojej klasy. Jest przy tym sympatyczny, więc łatwo go rozgrzeszyć. Marianelli muzycznie towarzyszy mu z lekkością i swadą. Pierwszym scenom z jego udziałem towarzyszy wesoły, rytmiczny temat, który prowadzą trąbki, a potem także akordeon. Ta melodia stanowi najważniejszy motyw pierwszej części ścieżki dźwiękowej i samego obrazu. Pojawia się w zaskakujących kontekstach i aranżacjach – szczególnie pomysłowe dla niej zastosowanie Włoch znalazł w „She Is of the Heavens”, gdzie wpierw jest gwizdana, by potem przerodzić się w śpiewaną pospiesznie i podszytą niepokojem piosenkę.
Pierwsza połowa filmu to także popis wplątywania oryginalnej ścieżki dźwiękowej wprost do przebiegu akcji. Wright przyjął dla swojej adaptacji konwencję teatralną, więc mógł śmiało sięgać po ryzykowne, rażące sztucznością środki. Nikogo nie dziwi, że nagle między bohaterami przechadza się kobieta z harmonią, albo klarnecista, którzy dogrywają swoją część do rozbrzmiewającej cały czas ścieżki dźwiękowej. Owo gwizdanie również nie pojawia się znikąd, to robotnicy za teatralną sceną pogwizdują sobie w trakcie pracy. Filmowa rzeczywistość nie mniej wpływa na kształt ścieżki dźwiękowej, jak ścieżka dźwiękowa na odbiór tego, co dzieje się na ekranie. Muzyka dostosowuje się do mechanicznego rytmu, w jakim urzędnicy przybijają pieczęcie do dokumentów, do zgrzytu ostrzonej kosy, wreszcie do miarowego stukania pędzącej lokomotywy. Ten ostatni element znalazł swój pełny wyraz na płycie. Utwór „Clerks” wypływa z rzeczywistego dźwięku jadącego pociągu (w przeciwieństwie jednak do stukotu maszyny do pisania w pamiętnym „Briony”, dźwięk ten później jest już tylko imitowany przez instrumenty perkusyjne). Muzyka wchodzi w fabułę również w bardziej oczywisty sposób, jak chociażby towarzysząc bohaterom w wulgarnym lokalu. Tańczącym tam dziewczynom akompaniują dzikie dźwięki trąbek, silnie przypominające twórczość Gorana Bregovića.
Lewin
Nie tylko o niezaspokojony erotyczny apetyt Obłońskiego w „Annie Kareninie” chodzi, nie o rozwiązły świat, jaki w Moskwie czy Petersburgu jest na wyciągnięcie ręki, ale też o miłość w bardziej wzniosłym sensie i nieskażoną rosyjską wieś bliską sercu Tołstoja. Tutaj pora zwrócić oko i ucho ku Konstantemu Dmitryczowi Lewinowi. Ten właściciel ziemski nie jest obojętny na los chłopów, a przy tym kocha się szczerze i wiernie w księżniczce Kitty Szczerbackiej. Marianelli wie, że tutaj w muzyce należy zmienić ton na bardziej romantyczny, ale w tołstojowskim duchu nie zapomina o ironii. Motyw Lewina z początku oparty jest na fragmencie „Cyrulika Sewilskiego” Gioacchina Rossiniego – opery, którą w czasie, kiedy toczy się akcja, spokojnie mogła oglądać petersburska socjeta, ale która raczej nie zainteresowałaby samego bohatera. To skojarzenie dodaje lekkości i humoru jego wątkowi w dowcipnym „She Is of the Heavens”, ale gdy bardziej na miejscu jest tkliwość, Marianelli przeobleka ten temat w ciepłą aranżację opartą na miękkich brzmieniach uczuciowych skrzypiec.
Kompozytor nie zapomina także o rosyjskim folklorze. Chętnie sięga po kobiecy głos, który czasem tylko nuci, a czasem śpiewa (szczęśliwie po rosyjsku) proste, emocjonalne pieśni. Najbardziej przejmująco brzmi „The Girl and the Birch” stanowiące wyciszoną, liryczną wariację moskiewskiego tematu Obłońskiego, ale jest też łagodna i tajemnicza „Masha’s Song”. W ogóle Marianelli znakomicie wczuł się w klimat czasów i miejsca, jakie przyszło mu ilustrować. Łączy w swojej muzyce blichtr wielkiego miasta, z przaśnością jego rozrywek, wylewnością wschodniego ducha oraz przywiązaniem do wsi i ziemi. Nieprzypadkowe zdają się nawiązania i do Rossiniego, i do Bregovića. Rosja u schyłku XIX wieku ze swoimi europejskimi aspiracjami, a zarazem bogatą własną kulturą to prawdziwy kocioł ścierających się sił. Tylko tam próżniak i mieszczuch Obłoński może się przyjaźnić z pracowitym ziemianinem Lewinem.
Karenina
Kogóż obchodziłby Obłoński, kogóż obchodziłby Lewin, gdyby nie było Anny Arkadiewny Kareniny? Wszystko i wszyscy w rezultacie sprowadzają się do niej, z nią są porównywani i stanowią dopełnienie dla niej. Kim jest Karenina? Kobietą, która porzuciła męża dla młodszego mężczyzny. Czy jest coś bardziej banalnego? Marianelli sądzi chyba, że nie.
Im więcej na ekranie jest tytułowej bohaterki, im większe trudności napotyka jej związek z przystojnym hrabią Aleksiejem Wrońskim, im bardziej nie potrafi znieść swego nudnego, sztywnego i do bólu porządnego męża, tym bardziej kompozytor nie ma na nią pomysłu. Oczywiście Marianelli to mistrz kostiumowych romansów, więc z łatwością napisał na potrzebę miłości Anny wdzięczny, przepełniony uczuciem i odpowiednią dawką rozmachu temat. Właściwie nie można powiedzieć o nim złego słowa, poza tym, że jest dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać. Z drugiej strony gdy z mocą i emocjonalnym impetem rozbrzmiewa w „Dance with Me”, albo cichutko, naśladując brzmienie pozytywki, podkreśla uczucie bohaterki do syna w „Time for Bed”, trudno mu się oprzeć.
Kompozytor w przypadku Kareniny nie ogranicza się zresztą do jednego tematu. Gdy emocje stają się zbyt silne, by miał je udźwignąć, Marianelli sięga po nowy, bardziej drapieżny. Wpierw tylko go lekko zaznacza, gdy Anna pozwala sobie wobec Wrońskiego na pierwsze poważne oświadczenie („I Don’t Want You to Go”), by potem pozwolić mu w pełnym brzmieniu wprowadzić ją w rozkosze cielesne („Too Late”), a wreszcie towarzyszyć w ostatniej, tragicznie zakończonej podróży pociągiem („Anna’s Last Train”). Kiedy losy bohaterki stają się coraz tragiczniejsze, a pozostali bohaterowie tracą na znaczeniu, pojawiają się utwory skromniejsze jeśli chodzi o aranżację, ale bardziej napięte w sensie emocjonalnym. Przejmujące skrzypce z właściwym sobie kipiącym romantyzmem atakują tragicznym patosem. Budzi to żywe skojarzenia z „Jane Eyre”, co zważywszy na to jak bardzo obie bohaterki różnią się od siebie, wydaje się cokolwiek niewłaściwe.
Zmianę przynosi dopiero zakończenie. Łagodne, fortepianowe „I Understood Something” zbliżone do nieśmiertelnego „Clair de Lune” Claude’a Debussy’ego, które wieńczyło „Pokutę” przynosi ukojenie po szaleńczych emocjach, ale prawdziwą równowagę wprowadza rytmiczne „Seriously” z wiodącą rolą instrumentów dętych blaszanych, stanowiące ironiczny nawias do całej historii i dowcipnie podsumowujące dzieło.
Kurtyna
Oklaski w tym momencie są niewątpliwie wskazane. Dario Marianelli wykonał pierwszorzędną robotę, a miał przed sobą wcale niełatwe zadanie. Odbył podróż w czasie i przestrzeni, a zarazem cały czas nie mógł się ruszyć z teatru, jaki postawił przed nim Joe Wright. W muzyce nie czuć jednak ani trochę wysiłku. Marianelli bez trudu sięga po różnorakie rozwiązania i nie brakuje mu pomysłowości. Zdaje się świetnie rozumieć naturę opowiadanej historii, w której tragizm łączy się ze złośliwym humorem. Ma też ten komfort, iż film wyraźnie tworzony był pod jego muzykę. Musiała przynajmniej we fragmentach powstać odpowiednio wcześniej, gdyż w oparciu o nią opracowana została choreografia wielu scen, szczególnie w pierwszej jego połowie. Miejscami ma się wręcz wrażenie, że Wright sprezentował swojemu koledze pakiet teledysków. Z czasem jednak, gdy teatralność nieco się zaciera, muzyka powraca na bardziej utarte tory i słychać to również przy odbiorze samej płyty. Marianellemu zaczyna brakować inwencji i powraca do skutecznych, ale zużytych już nieco środków. Dlatego druga część ścieżki dźwiękowej wypada znacznie słabiej, chociaż miłośnikom muzyki do melodramatów nie będzie to pewnie zanadto przeszkadzać.
Nim widownia rozejdzie się do domów, warto jeszcze zadać fundamentalne na tę chwilę pytanie: czy będzie Oscar? Mimo dużej konkurencji statuetka nie byłaby niczym przesadzonym. Dario Marianelli to bowiem czołowy przedstawiciel swojego pokolenia, który utrzymuje wysoką formę i w przeciwieństwie do swoich często zamkniętych w ciasnym kręgu własnych stylów kolegów, wciąż urzeka świeżością i wielobarwnością. Jeżeli więc drugi Oscar w karierze się komuś należy, to właśnie jemu.
Dobra recka i w sumie można się zgodzić – muzyka naprawdę ciekawa, zwiewna i ładna, aczkolwiek do pełni szczęścia czegoś brakuje, a w drugiej połowie album faktycznie ma tendencję zniżkową. A co do Oscara – myślę, że w tym roku może niesłusznie zgarnąć go Lincoln albo Hobbit, a i reszta konkurencji nie śpi, choć de facto gros tegorocznych produkcji mainstreamowych nie dorównuje Dario klasą.
Świetny tekst, na pewno jeden z najlepszych, jakie u Was na portalu czytałem – sporo ciekawych kulturowych spostrzeżeń i wtrąceń, a i analiza pod kątem filmu bardzo dobra. Wysoko zawiesiłeś poprzeczkę. 😉 Brawo! 🙂