Komedia nie jest naturalnym środowiskiem dla Kena Loacha, ale czasem nawet reżyser tak wyczulony na społeczną krzywdę musi trochę wyluzować. W „Whisky dla aniołów” nie opuszcza zresztą typowych dla siebie zagadnień, podaje je tylko w lżejszy sposób. Śledząc perypetie czworga młodych ludzi, wciąż wbija szpilę w niesprawiedliwości kapitalizmu.
Najpewniej ze względu na wiek bohaterów, jak i styl filmu, stały współpracownik Loacha, George Fenton, zdecydował się na dość lekką ścieżkę dźwiękową o wyraźnie młodzieżowym charakterze. Na pierwszym planie jest zdecydowane, zadziorne brzmienie gitary utrzymane w konwencji lekkiego rocka. Pozostałe instrumenty pełnią funkcję czysto pomocniczą.
Ton kompozycji nadają dwa wyraziste tematy. Pierwszy z nich jest agresywniejszy, ze żwawą linią perkusji i pociągłymi akordami gitary elektrycznej. Ma w sobie energię i swoisty posmak przygodowości („Day Trip”). Drugim tematem Fenton włącza w swoją muzyczną opowieść trochę.liryzmu. Miarowy, rytmiczny akompaniament towarzyszy łagodnej melodii o subtelnym, ciepłym uroku („A Toast/Seeing the Baby”). Ma w sobie swoistą naturalność urzekającą prostotę, świetnie nadawałby się także na podkład do jakiejś piosenki.
Niestety poza tymi dwoma znakomitymi, łatwo wpadającymi w ucho motywami Fenton niewiele więcej ma do zaoferowania. Pojawiają się co prawda interesujące fragmenty, ale są one krótkie, zawierające zaledwie zarysy, szczątki tematów. Chociażby świetny kawałek „Kilts”, z bardziej głębokim smooth jazzowym brzmieniem, mógłby spokojnie rozwinąć się w trzeci, charakterystyczny motyw, ale trwa zaledwie niespełna 20 sekund.
Dużą część płyty zajmuje natomiast nieokreślone brzdąkanie, bezbarwne, chociaż z reguły bezbolesne dźwięki tła. Niektóre nieźle zapowiadające się utwory kompletnie przez to giną (podszyte elektroniką „Inside Malt Mill”). Ostatecznie tworzą one jakiś spójny klimat, ale głównie powodują przeciągłe ziewnięcia. Chociaż lepsze już ziewanie, niż zgrzytanie zębami na ośmiominutowym techno, które niefortunnie wieńczy płytę („Some Chords”).
Propozycja Fentona sprawdza się przy tym bardzo dobrze w filmie. Tematy ładnie wybrzmiewają i pozostają w pamięci po wyjściu z kina. Muzyczne tapety dodają dramaturgii poważniejszym scenom. Wizytówką filmu pozostaje jednak folkowe „I’m Gonna Be (500 Miles)” zespołu The Proclaimers. Na korzyść kompozytora trzeba jednak zaznaczyć, iż jest to piosenka trudna do przebicia.
Nie trzeba więc się wysilać słuchaniem całej ścieżki dźwiękowej. Wystarczy mniej więcej połowa utworów, by dobrze poznać jej smak. Jest to zresztą smak lekki, sympatyczny, na ogół wesoły i zdecydowanie rozrywkowy. Być może w tym sensie z whisky niewiele ma wspólnego, ale podobnie potrafi wprawić w przyjemny nastrój.
0 komentarzy