Amerykańscy producenci kochają remake’i starych hitów. Nic więc dziwnego, że takowego doczekała się też historia rosyjskiej księżnej, Anastasii Nikolaevny Romanovej – tym razem w formie animowanej, a więc bardziej przystępnej dla najmłodszych, choć bynajmniej nie tak infantylnej, jak można by przypuszczać (o dziwo to nie Disney, a 20th Century Fox). Całkiem zgrabne filmidło z gwiazdorskim dubbingiem okazało się umiarkowanym sukcesem, ale tradycyjnie doczekało się oscarowych nominacji w oczywistych kategoriach: najlepsza piosenka i najlepsza muzyka do musicalu lub komedii.
Za score odpowiedzialny jest David Newman, który już wcześniej pokazał się z dobrej strony w kinie familijnym i rysowanym. Lecz ten angaż był chyba kwestią samego nazwiska. Wszak to właśnie słynny Alfred Newman zilustrował swego czasu najpopularniejszą wersję Anastazji, z Ingrid Bergman w roli głównej. Była więc to szansa, aby zmierzyć się z legendarną pracą ojca. Szczęśliwie jednak David nie oparł swej muzyki na dosłownych cytatach i kopiowaniu klasycznych nut, a raczej stworzył kompozycję typowo ‘pod siebie’.
Oczywiście, z uwagi na genezę samej historii oraz wspólne miejsce akcji, pewne podobieństwa w brzmieniu lub instrumentarium są nieuniknione (i tam i tu znajdziemy np. utwory oparte na typowym rytmie walca). Lecz nawet słuchając obu tych prac jedna po drugiej trudno jest wyłapać konkretne analogie, a ewentualne cytaty, jeśli w ogóle obecne, dostrzegą tylko najwięksi Kozacy. Przede wszystkim muzyka Newmana, jr. posiada niepomiernie większy rozmach (dużo chórów, potężna sekcja dęta), a dodatkowo wypełniona jest typowo musicalowymi naleciałościami, łączącymi się bezpośrednio z licznymi piosenkami, z których linii melodycznej maestro także korzysta. Nie brak tu również – w przeciwieństwie do mocno konserwatywnej i lirycznej, wręcz spokojnej partytury Alfreda – pokaźnej akcji, a i sama tematyka zdaje się być, mimo wszystko, bogatsza.
Z drugiej strony jest to też kompozycja nieco cięższa w autonomicznym odsłuchu, co wiąże się tyle z okazjonalnym underscorem („The Nightmare”) czy skromnym mickey-mousingiem, co typowo dramatycznymi melodiami, jakie bez kontekstu niespecjalnie przemawiają do uszu melomana (bardzo ‘nijakie’ fragmenty „Speaking of Sophie” i „Kidnap and Reunion”). Nie ulega przy tym wątpliwości, że David Newman zawarł w swej ilustracji odpowiednio dużo magii i piękna, by na podobne niedogodności machnąć ręką. Szkoda jedynie, że płytowa prezentacja tej muzyki, to skromny, ledwie 20-minutowy wycinek większej całości.
Album oraz film piosenkami jednak stoją. Za podkład do nich odpowiedzialny jest już Stephen Flaherty i trzeba przyznać, że wykonał świetną robotę. Jego nuty są atrakcyjne, żywe, posiadają charakter i – podobnie, jak muzyka Newmana – wiele różnych obliczy i emocji, jakie doskonale uzupełniają się ze słowami autorstwa niezawodnej Lynn Ahrens. Mamy więc do czynienia z doskonałymi przebojami, które bez problemu potrafią wryć się w pamięć odbiorcy, zwłaszcza małego. Opus magnum całego krążka to przede wszystkim prześliczne „Journey to the Past” i „Once Upon a December”, które są na tyle dobre, że nawet ich popowe aranżacje to kawał chwytliwej, niegłupiej rozrywki, jakiej słucha się z przyjemnością.
Poza nimi warte uwagi jest z całą pewnością także złowieszcze „In the Dark of the Night” w kapitalnej interpretacji Jima Cummingsa, który bardzo przypomina mi, a przy tym niewiele ustępuje genialnemu „Be Prepared” z „Króla Lwa” – wywołuje podobne, przyjemne dreszcze i przepełnione prawdziwą pasją. Znakomite jest też wodewilowe „Paris Holds The Key” (przywodzące na myśl analogiczne kawałki zbiorowe z „Dzwonnika z Notre Dame”) oraz współczesne „At The Beginning” – typowo promocyjny dodatek do filmu, którego mimo to słucha się wyśmienicie (świetne solo fortepianu na wstępie). Pozostałe piosenki schodzą już raczej na drugi plan, mocno w dodatku zależny od ruchomego obrazu, choć wysoki poziom jakości oraz wykonania ani razu nie zostaje w nich zaburzony.
Cały soundtrack to naprawdę wyborny, choć bynajmniej nie idealny, mariaż muzyki ilustracyjnej z utworami śpiewanymi. Fani każdej z tych form bez problemu znajdą tu więc coś dla siebie – zresztą score zgrabnie oddzielono od piosenek, wobec czego nic tu sobie nie przeszkadza. Generalnie jest to jedna z moich ulubionych składanek kina animowanego, do której wracam częściej, niż do więlu kanonicznych tytułów Disneya. Jest to po prostu przefajna, przystępna oraz szczera pozycja, o wyjątkowej urodzie. Taka, do której chce się wracać. Stąd moja finalna nota wynosi aż 4,5 nutki. Polecam!
P.S. W poszczególnych krajach na albumie można znaleźć jeszcze lokalne wersje głównych piosenek.
0 komentarzy