Najnowszy film Davida O. Russella, to kolejny, po zeszłorocznym „Silver Linings Playbook” sukces tego reżysera i jeden z głównych faworytów najważniejszych nagród filmowych sezonu, z wielce pożądanym Oscarem na czele. Podobnież, jak w tamtym filmie, tak i tu reżyser postawił na te same nazwiska w obsadzie oraz poszczególnych członków ekipy, w tym kompozytora, Danny’ego Elfmana. I podobnie, jak rok wcześniej, tak i teraz uraczył nas składanką piosenek, jakie dominują nad skromną kompozycją maestro, raz jeszcze mocno zlekceważoną na albumie.
Wkład Elfmana ogranicza się tu jedynie do wieńczącego album, krótkiego „Irving Montage” – kompozycji całkiem przyjemnej i nieco zadziornej, utrzymanej w jazzowym stylu, która jednak nie porywa tak, jak utwór o podobnym tytule z komiksowego „Wanted”. Nieinwazyjny, ale bardzo sympatyczny poziom „Poradnika pozytywnego myślenia” kompozytor jednak zachował. W obu tych filmach ilustracja działa więc poprawnie, niektóre z jej nut potrafią nawet wpaść na moment w ucho i tym samym ubarwić fabułę, ale nic ponadto. Inna sprawa, że płytowo „Silver Linings…” prezentowało jednak nieco więcej materiału, w tym temat główny. W „American Hustle” dostajemy natomiast strzępek – za krótki i zbyt ulotny, by zachęcić do sięgnięcia po więcej, tudzież wypad do kina. Pozostaje więc liczyć, że i tym razem doczekamy się odrębnego, pełniejszego wydania score’u, choćby nawet li tylko w formie elektronicznej.
Prawdą jednak, że „American Hustle” głównie piosenkami właśnie stoi. Sama historia przekrętu na wielką skalę jest dalece bardziej efektowna od małomiasteczkowej opowieści o zagubionych ludziach, a co za tym idzie, także i ścieżka dźwiękowa jest bardziej dosadna i przeważająca nad ilustracyjnym wypełniaczem tła. Z oczywistych względów, reżyser sięgnął po stare hity, głównie z lat 70. ubiegłego stulecia, kiedy to rozgrywa się akcja filmu (aczkolwiek trafia się kilka starszych piosenek). Skutkuje to mało zaskakującym zbiorem ogranych przebojów, które – jak w przypadku niemal każdej składanki – sprawują się na ekranie raz lepiej, raz gorzej. Jedne nuty bez problemu zapadają w pamięć (Electric Light Orchestra, Elton John, czy też rzadko spotykana, arabska wersja „White Rabbit”), niosąc ze sobą oczywiste skojarzenia z konkretnymi scenami, do których niekiedy zdają się być wręcz stworzone; podczas gdy inne („I've Got Your Number”, „How Can You Mend A Broken Heart”) są jedynie cieniem kolegów, czy to w kwestii narracji, wydźwięku, czy tez ogólnej prezencji.
Także i na krążku – który, rzecz jasna, jest już bardziej rozczarowującym doznaniem samym w sobie – mamy swoistą sinusoidę, w jakiej to liczą się osobiste preferencje i/lub wrażenia wyniesione z seansu. Szczęśliwie, nie bacząc na wiek i gatunek poszczególnych elementów składowych (przoduje różnej maści rock), jest to płyta dość zgrabna, jednolita brzmieniowo, a jednocześnie wystarczająco różnorodna i odpowiednio krótka, by nie nużyć i stanowić solidny, nawet jeśli mocno odgrzewany (wszak ileż to już razy słyszeliśmy „Delilah” lub bondowskie „Live And Let Die”?) kawałek rozrywki. Pytania rodzić może jedynie brak chronologii tracklisty, a także dobór poszczególnych utworów – w filmie pojawia się bowiem znacznie więcej fragmentów źródłowych (TUTAJ ich pełna lista; a TU, dla ciekawskich i po angielsku, krótkie wyjaśnienie filmowców odnośnie niektórych wyborów), w zupełnie innej konfiguracji.
Jednakże, poza znakomicie wykorzystanym w zwiastunie filmu „Good Times Bad Times” nieśmiertelnej formacji Led Zeppelin, albumowi trudno zarzucić jakieś duże braki. Wszelkie najważniejsze muzyczne momenty filmu się tu znajdują, co sprawia, że, mimo niejakiej miałkości wydawnictwa, bardzo łatwo po nie sięgnąć po wyjściu z kina, jak i spokojnie polecić przed seansem – również osobom nie bywającym na co dzień w soundtrackowym dziale.
0 komentarzy