Są tacy twórcy, których nie trzeba nikomu przedstawiać. Ich filmy, choć nie zawsze stoją na równie wysokim poziomie, to zawsze są godne uwagi i zawsze zarobią na siebie. Bo tak. Ridley Scott jest właśnie takim filmowcem – uznanym, wielokrotnie nagradzanym, z wzlotami ale i upadkami na koncie, a jednak – nieprzerwanie lubianym i sławnym. Jego najnowsze dzieło "American Gangster", choć dalekie do poziomu bliskich mu fabularnie klasyków ("Ojciec chrzestny", "Serpico" czy "Gorączka"), stanowi świecącą nietłumionym blaskiem nową perłę gatunku, w którym od dawna nikt nie zrobił nic pożytecznego, a już na pewno nie powiedział nic nowego. Scott na warsztat wziął historię prawdziwą, opowiadającą o gangsterze, przemytniku narkotyków, i gliniarzu, jedynym uczciwym wśród skorumpowanych kolegów. Z wyczuciem i precyzją reżyser prowadzi ich równoległe wątki, ale gdy obraz obiera kierunek pojedynku między mężczyznami, okazuje się, że dramaturgii zabrakło. Cóż, "Gorączka" to nie jest.
Rozgrywająca się w latach siedemdziesiątych akcja filmu determinuje kilka zabiegów z myślą o epoce. Stroje, dekoracje i scenografia, fryzury i oczywiście muzyka. Każdy choć trochę orientujący się w amerykańskich gatunkach muzycznych meloman, tamte lata i czarne dzielnice Nowego Jorku szybko ze sobą skojarzy – do głowy przychodzi wtedy soul, funky czy blues. I słusznie! Ścieżkę dźwiękową "American Gangster" wypełniają klasyki tych gatunków, co jednak nie wszystkich ucieszy. Na płycie bowiem brakuje świeższych kompozycji – to nie kompilacja z obrazu Quentina Tarantino: zamiast zapomnianych kawałków, które z pasją wygrzebano niewiadomo skąd, album proponuje nam utwory przewijające się przez filmy od lat. Płytę otwiera "Do You Feel Me" Anthony’ego Hamiltona – trudno nie wyczuć w nim pewnego nostalgicznego tonu, którego genezy można szukać w tekście utworu, ale nie tylko. Hamilton to młody twórca, a otwierający soundtrack kawałek napisał w zeszłym roku. Jakby w hołdzie dorobku muzycznego R&B lat siedemdziesiątych. Głos Hamiltona usłyszymy jeszcze raz w żwawym "Stone Cold", gdzie zwraca się ku klasycznemu brzmieniu funky. Dalej mamy trochę rasowego bluesa: "Why Don't We Do It In The Road!" Lowella Fulsona i "No Shoes" jednego z najwybitniejszych bluesmanów w historii – Johna Lee Hookera (kinomani pamiętają go z wybornej sceny w "Blues Brothers", gdzie wykonuje absolutny klasyk, czyli "Boom Boom").
Nie ma filmu toczącego się w siódmym dziesięcioleciu XX wieku w Ameryce bez Bobby’ego Womacka i jego "Across 110th Street". Wiedział to Tarantino przypominając ów hit w "Jackie Brown", wie to też Ridley Scott. Równie znany i ograny w filmach jest "Hold On I'm Comin'" czarnoskórego duetu Sam & Dave. Przyznaję szczerze, że choć nadużywanie tych samych piosenek przez wszystkich reżyserów jest monotonne, na jedno kopyto i generalnie proceder potępiam, to takich przebojów nie sposób obrzucić błotem. Choćby nawet otwierały i zamykały co drugi obraz. Jedynym zbędnym akcentem na płycie jest "Can't Truss It" grupy Public Enemy, przypominający o korzeniach hip hopu i rapu, które – jakby nie było – wywodzą się z czarnej muzyki lat siedemdziesiątych. I chociaż Public Enemy w swoim gatunku to absolutni geniusze, to rozstrajają słuchacza i zakłócają odsłuch płyty. Za to zabrakło doskonałego "Ain't No Love" Bobby Blue Bland, który pojawia się w kinowym zwiastunie filmu.
Jak więc widać króluje rythm and blues, klasyczny soul i blues, którymi rozbrzmiewały ulice Harlemu lat siedemdziesiątych. Piosenki uzupełniają soczyste funky’ujące instrumentale Hanka Shockiee. Jest ich równo cztery i w pewnym sensie dominują płytę, choć biorąc pod uwagę konstrukcję płyty, miały raczej pełnić rolę spoiwa między piosenkami a dwoma utworami ilustracyjnymi Streitenfelda – wydawca umieścił je pośrodku. Pierwszy kawałek zatytułowany "Checkin' Up On My Baby" to energiczna mieszanka bluesa i funky z wiodącą harmonijką, klawiszami i gitarą, jakby żywcem wzięta z piwnicznego, czarnego klubu. Numer dwa – "Club Jam" mógłby napisać sam Lalo Schifrin na potrzeby "Bullitta", podobnie "Nicky Barnes" z wyśmienitą, prowadzącą temat gitarą.
Wspomniane dwie kompozycje autorstwa Marca Streitenfelda w postaci dwóch utworów – "Frank Lucas" i "Hundred Percent Pure". Dla fanów Scotta nazwisko kompozytora nie jest obce, pochodzący z Niemiec Streitenfeld współpracował już z reżyserem przy jego poprzednim filmie – "Dobrym roku". Niczego tam nie zrewolucjonizował, ale zwrócił na siebie uwagę ciekawą, miłą dla ucha tematyką. Przede wszystkim jednak zapoczątkował nowy styl u samego Scotta. "Dobry rok", a teraz także "American Gangster" dają się zauważyć jako zupełnie nowe podejście reżysera do kwestii ścieżki dźwiękowej w swoich filmach. Takie tytuły jak "Gladiator", "Helikopter w ogniu" czy "1492: Wyprawa do raju" pamiętamy jako produkcje, gdzie score odgrywał bardzo ważną rolę, niejednokrotnie dominując obraz. Teraz score schodzi na drugi, jeśli nie trzeci plan, a w sferze oprawy muzycznej dominują skrzętnie dobrane piosenki. W "Dobrym roku" były to różności francuskiego rynku muzycznego, a w "American Gangster" klasyki gatunków dominujących w latach 70’. Czyżby ktoś się zapatrzył w twórczość Michaela Manna i Martina Scorsese?
Napisana przez Streitenfelda muzyka w filmie praktycznie nie istnieje, zwracamy na nią uwagę w dosłownie kilku scenach, prawdopodobnie dokładnie tam, gdzie chcieli tego ze Scottem. Szczególnie zapada w pamięć jedna z nich, gdy to na przemian oglądamy ujęcia z lotniska i z domu gangstera, Franka Lucasa. Na lotnisku policja przeszukuje samolot z żołnierzami z Wietnamu, w którym jak sądzi ukryte gdzieś są przemycane narkotyki, a w domu skorumpowani gliniarze liczą na – jak to określają – napiwek, czyli szukają brudnej forsy, którą chcą zatrzymać dla siebie. Takimi sekwencjami reżyser obnaża ówczesne zepsucie Ameryki, w której nie było miejsca dla sprawiedliwości i prawa. Zadaniem kompozytora było jak najlepiej wpasować się w ten ciężki klimat. I to udało mu się znakomicie. Pobrzmiewający w tej scenie przearanżowany temat główny to muzyka zdecydowanie mocnego kalibru, duszna i o bardzo gęstym nastroju. Temat przewodni w oryginalnej wersji znajduje się w utworze "Frank Lucas", który ucieszy każdego miłośnika mocnej nuty. Grany przez zawodzącą trąbkę z silnym, bassowym i rytmicznym uderzeniem wije się niczym wąż przez ponad dwie i pół minuty, budując niepokojącą atmosferę. Sennie postukująca w tle perkusja nadaje całości mroczny, trochę nawet bluesowy charakter.
Score z "American Gangster" pozbawiony jest bogatych orkiestracji i niezliczonych sekcji. Kompozytor proponuje bardzo oszczędną formę, w której przewijają się pojedyncze instrumenty, pojawiające się tylko tam, gdzie muszą – a nie tam gdzie mogą. Chyba najbogatszy instrumentalnie "Hundred Percent Pure" przy marszu Gladiatora i temacie przewodnim z "Thelmy i Louise" jest prawie niesłyszalny. W filmie jej w zasadzie nie ma, ale kompozytor zawarł tu kilka naprawdę świeżych pomysłów i rozwiązań, stąd lektura score’u Streitenfelda potrafi być pozytywnie zaskakująca.
Na koniec warto wspomnieć, że pod tytułem "American Gangster" kryją się jeszcze dwie płyty z muzyką, także warte uwagi. Pierwsza to wydanie zawierające osiemnaście utworów skomponowanych przez Streitenfelda – utrzymana w jednakowym tonie potrafi być nużąca, ale jeśli komuś wyjątkowo przypadły do gustu dwa utwory zawarte w albumie z piosenkami, z pewnością na wydaniu się nie zawiedzie. Druga płyta to już tak zwane "music inspired by", czyli muzyka inspirowana filmem. Def Jam Records wypuściło na rynek krążek autorstwa słynnego rapera Jay’a-Z. Warto po niego sięgnąć choćby z tej przyczyny, że daleko mu do tego, czym wydaje się być na pierwszy rzut oka. To żadna komercyjna sieczka udająca hip hop. Jay-Z wziął na warsztat ciężkie brzmienia kojarzone z początkami gatunku, w które wplótł wpływy funky i soulu a nawet gospel, co inteligentnie łączy atmosferę filmu z klimatami współczesnych czarnych subkultur.
0 komentarzy