Chcecie zobaczyć słaby film Pedro Almodóvara? Wybierzcie się na „Przelotnych kochanków” – nudną i żenująco nieśmieszną komedię o grupce podróżnych, uwięzionych w krążącym nad Hiszpanią samolocie. Fabuła jednak nie ma tu znaczenia, królują niesmaczne żarty, głównie związane z seksem, przy których „American Pie” wydaje się szczytem błyskotliwości. Trzeba naprawdę bardzo lubić Almodóvara (lub przeżywać młodzieńczą burzę hormonów), by w miarę bezboleśnie dotrwać do końca.
Nie trzeba być na szczęście wielkim fanem Alberto Iglesiasa, by móc docenić jego ścieżkę dźwiękową, chociaż w pierwszej chwili stanowi ona duże zaskoczenie. „Przelotni kochankowie” są (przynajmniej w założeniu) komedią pełną gębą, ale pierwsze nuty napisanej do nich muzyki kojarzą się… z niedawnym „Szpiegiem” – te same zadymione, mgliste pejzaże, ten sam sączący się z głośników jazz…
Wystarczy posłuchać pierwszego utworu oryginalnej partytury – najpierw dyskretne tło smyczków, potem delikatna perkusja, wreszcie pociągłe frazy saksofonu. Gdzie tu miejsce na humor? Gdzie podkreślenie dowcipu? Łatwego rozwiązania nie przynoszą następne fragmenty. „Przelotni kochankowie” nie są jednak kopią „Szpiega”, ale transponują wypracowany tam styl, nieco inaczej rozkładając akcenty, a dzięki temu zmieniając jego wymowę. Na właściwy trop nakierowuje bardzo bogata, frapująca warstwa perkusyjna. Jej fascynująca, a przecież dyskretna, żywotność (zastępowana czasem syntetycznym podkładem) nadaje kompozycji nieco swobody, lekkości. Komediowy potencjał przejawiają także krótkie, jakby nieco grubiańskie frazy instrumentów dętych blaszanych, czy wykorzystanie nietypowego brzmienia thereminu.
Tak naprawdę trudno jednak wykryć dowcip kompozycji Iglesiasa, nie obejrzawszy wcześniej filmu. Dopiero on pozwala przyjąć właściwą perspektywę. Nagle humor wydaje się czymś naturalnym dla tej muzyki i pojawia się zdziwienie, iż wcześniej można było go nie dostrzegać. Muzyczny dowcip Iglesiasa jest jednak subtelny, zaprawiony ironią, stanowi wyrafinowany kontrapunkt dla prymitywizmu filmu. W obraz wkomponowuje się świetnie (to zresztą stała zaleta produkcji hiszpańskiego duetu), nie przekłamuje, ani nie przerysowuje go, a zarazem stanowi jakby zgryźliwy komentarz. Ma w sobie dystans płynący z dojrzałości i konsekwencji wizji, czyli coś, czego tak bardzo brakuje dziełu Almodóvara.
Sama płyta nie niesie rozczarowania – jest może ciut monotonna, ale mądrze rozplanowana. Oryginalne kompozycje są przetykane innymi utworami instrumentalnymi (wyjątek stanowi piosenka „I’m So Excited” The Pointer Sisters), z reguły pogodniejszymi i bardziej rozrywkowymi, a dzięki temu przełamującymi monochromatyczność pracy Iglesiasa. Sam kompozytor jednak zwyczajowo wplata urokliwe drobiazgi, które przykuwają uwagę swoją odmiennością i błyskotliwością. Przykładem takiej cudownej miniaturki jest końcówka „El Hijo de Ariadna”, gdzie z niespodziewanym romantyzmem odzywa się chropowata wiolonczela, czy też ostatnie 30 sekund „Piano Bar”, gdy wkracza krótka, niezwykle elegancka melodia na fortepian.
Całe utwory są z reguły niejednorodne, dlatego wymykają się jednoznacznym ocenom. Często w połowie są znakomite, a w połowie bezbarwne. Wyjątek stanowią, będące w istocie jedną całością, „Extra I” i „Extra II”, w których melodyczne pomysły zostają doprowadzone od początku do końca. Jak tytuł wskazuje, znajdują się one jednak na uboczu samej ścieżki dźwiękowej.
Muszę przyznać, iż wystawienie ostatecznej noty jest dla mnie dość kłopotliwe. Z jednej strony „Przelotni kochankowie” łatwo mnie urzekli, a mój podziw dla tej kompozycji umocniło obejrzenie filmu. To praca przemyślana, dojrzała, na swój sposób sprytna, bo nieoczywista. Z drugiej strony obraca się wokół podobnych pomysłów, wydaje się nieco zachowawcza i dla wielu może się wydać monotonna, nieszczególnie ekscytująca. W ciemno powinni po nią sięgnąć miłośnicy Alberto Iglesiasa, ale stanowi ona intrygującą ofertę także dla ogółu słuchaczy, stąd ostatecznie cztery nutki – na zachętę.
0 komentarzy