Ostatnia część sagi o Obcym to jeden z najlepszych przykładów tego, jak w Hollywood z pełnomięsistego kawałka kina potrafią zrobić marną mielonkę jakości „bloku mięsnego ARO”, byle tylko nakarmić tym jak największą rzeszę fanów. Głupocie scenariusza „Alien: Resurrection” nie podołał nawet Jean-Pierre Jeunet. Zresztą, nawet gdyby trzej dotychczasowi reżyserzy serii zebrali się razem, to jedynym, co mogliby wymyślić odnośnie tego całego wskrzeszania jest jego zabicie w zarodku. Niestety, stało się odwrotnie i byliśmy świadkami rezurekcji, która poskutkowała śmiercią legendy.
Dotychczasowe filmy przyniosły trzy wyśmienite ścieżki dźwiękowe i oczywistym było, że także w tej kwestii oczekiwania względem A:R były ogromne. Meldujący się na stanowisku kompozytora, mało ówcześnie znany (zresztą obecnie też) John Frizzell stanął więc przed wielkim wyzwaniem. Nie sprostał mu, ale przynajmniej zdołał zachować twarz, pomimo porażki. Frizzell z pewnością nie okrył się wstydem jako rzemieślnik, bo zaprezentował solidny kawałek muzyki do horroru. Jednakże to zdecydowanie za mało dla takiej ikony, jak Obcy.
Opisywany tu album w swoich trzech kwadransach trwania prezentuje najważniejsze fragmenty muzyki napisanej przez kompozytora, chociaż od łącznego czasu trzeba odjąć pięć minut, podczas których usłyszymy wycinek opery Handela „Juliusz Cezar” – czwarty na płycie „Priva Son D'Ogni Conforto”. Pozostałe 40 minut to już niemalże w całości Frizzell. Niemalże, ponieważ najbardziej charakterystyczny motyw zaczerpnięty został od prekursora całości – Jerry'ego Goldsmitha. Mowa tutaj o „Ripley's Theme”, które poza zaprezentowaniem w pełnej krasie na końcu albumu, pojawia się też chociażby w „Post-Op”, „Call Finds Ripley”, czy „Ripley Meets Her Clones”. I tutaj właśnie wskazałbym największy problem ścieżki Frizzella, gdyż z jednej strony chwali się jego chęć do sięgnięcia po i nawiązania do pierwowzoru, próbujące w jakiś sposób rozwinąć jego pomysły.
Jednak tym, czego „Przebudzeniu” brakuje najbardziej, to indywidualny charakter, który znajdziemy w każdym innym dziele sagi. Oryginalne „Main Title” czwartej części nie jest jakoś bardzo złe, ale… do wysublimowanych także nie należy, przez co często przewija się pomiędzy innymi nutami partytury, nieszczególnie zwracając na siebie uwagę. Zdecydowanie zabrakło kompozytorowi finezji. Spokojniejsze, bardziej gęste utwory mające budować napięcie („Docking the Betty”, „The Chapel”, „Face Huggers”) brzmią jeszcze całkiem nieźle, jeśli ocenia się je w kategorii ilustracji grozy. Jednak zestawione z poprzednimi częściami bledną i kryją się po kątach ze wstydu.
Zupełnie nieznośna dla mnie jest za to muzyka akcji, brzmiąca niczym stado xenomorphów w składzie porcelany. „The Aliens Escape”, „They Swim”, czy finalny „The Battle With The Newborn” to w przeważającej mierze chaos, który obnaża zupełny brak pomysłów na skierowanie tej muzyki w jakimkolwiek innym kierunku, niż utarte przez lata, schematyczne ścieżki (dźwiękowe). A do tego brzmi to wszystko niewiarygodnie płasko, jak na wykonanie stuosobowej orkiestry! Chybiona jest także ‘kosmiczna’ elektronika, mająca wzbogacać całość poprzez naśladowanie odgłosów Obcych, komputerów, statków kosmicznych, etc. (najlepszy przykład to początek „The Battle With The Newborn”). Brzmi to bardziej jak stare Nintendo po zalaniu colą, aniżeli zaawansowane technologicznie wynalazki przyszłości. Album ma oczywiście swoje lepsze momenty (w szczególności utwory „Ripley Meets Her Clones” i „The Abduction”), w których słychać, że muzyka opowiada nam jakąś historię. Nie są one jednak dla mnie wystarczającą zachętą, by ponownie sięgać po tę płytę, a co dopiero po wydany w 2010 roku przez La-La Land dwupłytowy, limitowany (3,5 tys. sztuk) album, zawierający ponad półtorej godziny muzyki.
Frizzell dostał od losu wielką szansę przebicia się do czołówki Hollywoodu. Nie można powiedzieć, że ją zaprzepaścił, bo słychać, że wykorzystał ją najlepiej, jak tylko mógł – stworzył dzieło na miarę swoich możliwości, za co należy mu się uznanie. Z pewnością jego muzyka to lepszy jakościowo dodatek do serii, niż sam film, do którego powstała. To jednak za mało, aby doskoczyć do poprzeczki zawieszonej przez wielkich poprzedników i ich legendarne kompozycje. I tak oto „Alien: Resurrection” do dziś pozostaje jego najważniejszym dziełem, a on sam zajmuje się głównie komponowaniem pod horrory klasy B…
Recenzja, z którą się w 100 % nie zgadzam. W moim odczuciu, to właśnie utwory akcji są najbardziej interesującym elementem albumu. Znakomita instrumentacja, a także świetna synteza poprzednich prac z serii. To właśnie w tej płycie Frizzell pokazał, jak duży warsztat kompozytorski posiada.
Daję 5.
Film głupi i niepotrzebny. Ścieżka nudna i zgodzę się, że zwłaszcza męczy muzyką akcji.
Faktycznie, w porównaniu z poprzednikami to bardzo statyczna przez większość czasu (co słychać dobrze na complete score), anonimowa i niezbyt zapadająca w pamięć muzyka. Choć przyznam, że klimat ma i w samym filmie nawet się sprawdza.