Zapomniane już dziś nieco, niezbyt mądre, ale sympatyczne i mogące się podobać kino familijne, z Charltonem Hestonem (i jego synem Fraserem za kamerą), znaną z „American Beauty” Thorą Birch oraz członkiem słynnej „Drużyny A”, Dirkiem Benedictem w rolach głównych – to właśnie „Alaska”, średnich lotów produkcja, która nie trafiła w gusta ani krytyków, ani widzów. Ma ona jednak trzy wspaniałe elementy, mimowolnie zapadające w pamięć – białego misia, który towarzyszy naszym bohaterom w podróży, odpowiednio epickie zdjęcia lodowych krajobrazów oraz muzykę, której dość nieoczekiwanym autorem został Reg(inald) Powell.
Rzut oka na filmografię pochodzącego z Walii kompozytora i już wiadomo, skąd to zdziwienie. „Beach Babes 2”, „Alien Abduction: Intimate Secrets”, „Dr. Alien”, czy w końcu „Ghoulies III” – to tylko niektóre z perełek, jakie przyszło mu ilustrować, a które nie były w stanie wywindować go do wielkobudżetowej produkcji, jaką z pewnością „Alaska” w owej chwili była. I rzeczywiście, angaż ten był skutkiem wieloletnich orkiestracji, a konkretniej koleżeńskiej pomocy przy muzyce do „Needful Things”, gdzie kompozytorem był Patrick Doyle. Nie to jest jednak w tej historii najciekawsze, a warunki w jakich ostatecznie przyszło Powellowi pracować (swoją drogą brak pokrewieństwa z TYM Johnem).
Znane z ciągłego pośpiechu, wiecznego oszczędzania i, zwłaszcza w dzisiejszej dobie, swoistej mcdonalizacji tej gałęzi filmowego przemysłu, Hollywood było w tym wypadku bardzo hojne. Powell dostał więc ok. dwóch miesięcy na skomponowanie muzyki, miał możliwość wyboru instrumentów (niektóre, jak etniczny bęben ze skóry łosia, zostały nawet specjalnie stworzone!) i tylko jeden wymóg: finalna ilustracja miała być tak duża, jak historia, którą opisuje. Poza tym kompozytor wspomina, iż przez cały ten czas był traktowany z szacunkiem i życzliwością, a producenci, jak i reżyser byli bardzo wyrozumiali i szli mu na rękę. Słowem: żyć, nie umierać! Być może dlatego finalny efekt tak dobrze sprawdza się zarówno w filmie, jak i poza nim.
Powell napisał pełnokrwisty, przygodowy score na pełną orkiestrę i okazjonalne, wspomniane elementy etniczne (oprócz bębnów także i flety indiańskie), który miejscami robi naprawdę piorunujące wrażenie. Pokaźna sekcja dęta, smyczki, a nawet i chóry – jest tu wszystko to, czego można oczekiwać od tego typu ścieżki dźwiękowej. Ścieżki, która poza efektownością, bez problemu wydobywa z nas także odpowiednie emocje i świetnie dostosowuje się do ekranowych wydarzeń, potrafiąc bez problemu służyć za delikatne, liryczne tło, jak i powodować efekt ‘wow’ wespół z cudami natury tytułowego miejsca akcji. Pod tym ostatnim względem za uszy łapie nas już potężny „Main Title”, w którym kompozytor nadaje historii odpowiedniego tonu i barwy. To swoiste wprowadzenie jest jednak tylko wyznacznikiem kierunku dla reszty partytury, która zyskuje charakter wraz z kolejnymi tematami, wśród których warto wymienić zwłaszcza „Alaska Theme”, będące swoistym motorem napędowym dla muzyki akcji, jaka porywa już od pierwszych nut.
Całość jest w ogóle bogata tematycznie – Powell nie żałuje tutaj żadnemu bohaterowi i/lub wydarzeniu, przypisując im odpowiednie kompozycje. Ilustracja jest więc wystarczająco zróżnicowana, by nie zanudzić nas podczas odsłuchu oraz nie zlewa się, a przy tym nie traci na jednolitości. Maestro zgrabnie lawiruje tu zresztą pomiędzy typowym action scorem, a bardziej dramatycznymi, niekiedy wręcz refleksyjnymi momentami. W obu przypadkach wydatnie pomagają mu w tym chóry – raz brzmiące wystarczająco potężnie, by przenosić góry („Into The Open Wilderness”), innym razem sprawiające iście mistyczne wrażenie („The Crashed Plane”).
Kolejnym atutem jest niemal kompletny brak underscore’u – za wyjątkiem czysto duchowych dźwięków „The Camp” i pierwszej połowy „Dad Alone / Glaciers” oraz ‘plumkania’ w „Never Give Up!” niemal w każdej ścieżce autentycznie coś się dzieje, a słuchacza automatycznie to ciekawi. Owszem, przy kilku utworach wyraźnie brakuje wizualnego kontekstu (np. „The Plane Falls”), ale to naprawdę nikły procent wyjątkowo atrakcyjnej partytury, o bardzo dużej słuchalności i przystępnej prezentacji.
No właśnie, tu pojawia się problem… O ile bowiem jestem dużym zwolennikiem krótszych, a zarazem spójniejszych albumów, do których „Alaska” ze swoimi niespełna 40-ma minutami bezsprzecznie się zalicza, tak do mini-utworów już nie mam przekonania. Pod tym względem praca ta rozczarowuje, gdyż pełna jest krótkich, niekiedy ledwie minutowych kawałków. Na całe szczęście, gros tematów w nich zawartych ma czas i miejsce, by dostatecznie się rozwinąć, ale niewiele ponad to. Poza świetnym finałem w postaci „Rescue” – „Letting Snowflake Go / Re-United” i wyjątkami napotkanymi po drodze, znacząca większość tego krótkiego albumu pozostawia uczucie niedosytu – tym większe, iż pełna ilustracja liczy sobie w sumie aż 80 minut, z których pewnikiem dałoby się sklecić coś bardziej konkretnego.
Odpowiedź leży oczywiście w genezie wydania, a raczej jego… braku. Nie jest to niestety płyta oficjalna, a zwykłe promo, które krąży od paru ładnych lat w Internecie. Dźwięk także pozostawia zatem nieco do życzenia, aczkolwiek daleko mu do tragicznych, asłuchalnych ripów dvd. Zważywszy jednak na kompletną porażkę filmu w box office, oraz właściwie zupełnie nieznane nazwisko kompozytora, nie liczyłbym w najbliższej przyszłości na jakiekolwiek fizyczne albumy, nawet limitowane. Co za tym idzie, w ogóle jestem rad, że udało mi się daną kompozycję przesłuchać. Zachęcam więc do grzebania w sieci, gdyż bez dwóch zdań jest to muzyka warta grzechu. A przynajmniej ‘grzechu piractwa’…
0 komentarzy