Sukces „Aladyna” skłonił studio Walta Disneya do stworzenia szeregu kontynuacji, które szczęśliwie nie zawracały głowy widzom w kinach, ale zostały przeznaczone prosto na kasety VHS i do telewizji. Serial i dwa filmy nie dorównują pod żadnym względem klasycznemu musicalowi, ale też nie są żenująco słabe. Ot, zrobione małym kosztem bajki.
Wspólnym mianownikiem dla tych produkcji jest obecność Marka Wattersa. Kompozytor ten nie przebił się na wielki ekran, ale ma imponujący dorobek, jeśli chodzi o video i telewizję. Przez lata wyspecjalizował się zresztą w animacjach, ubarwiając przeróżne mutacje przygód Arielki, Goofy'ego, Toma i Jerry'ego czy też Animków.
Przy „Aladynie i królu złodziei” Watters współpracował z Carlem Johnsonem, kompozytorem o podobnym dossier. Panowie byli za ścieżkę dźwiękową nominowani do nagrody Annie. Trudno się temu dziwić, gdyż stworzyli pracę w swojej klasie znakomitą, zrobioną z zaskakującym rozmachem i starannością. Żeby jednak nie było zbyt prosto, nie oni stoją za obecnymi na albumie piosenkami, tylko kolejni disnejowscy wyjadacze – David Friedman i Randy Petersen.
Piosenki zresztą są najsłabszym punktem tej ścieżki dźwiękowej. Na ogół wywołują one tylko zniecierpliwienie. Zostały co prawda zrobione zgodnie z wszelkimi regułami gatunku, tyle że brakuje im choćby krzty oryginalności. Konwencją przypominają „Friend Like Me” i „Prince Ali” Alana Menkena. Mają podobny broadwayowski, trochę jazzujący sznyt. Są jednak boleśnie wtórne i nie potrafią nadrobić tego przebojowością. Sytuacji nie ratuje doklejenie trzech piosenek z „Powrotu Jafara”, które jedynie zapychają czas.
Muzyka ilustracyjna również nie grzeszy oryginalnością, ale za to przebojowością już tak. Watters i Johnson zapewnili dwa wpadające w ucho tematy. Epicki motyw główny wyraźnie nawiązuje do „Lawrence'a z Arabii”. Bazuje na pociągłych, lirycznych smyczkach, które budują wytworny temat pełen przestrzeni i rozmachu. Watters i Johnson odzierają go jednak trochę z patosu, często narzucając szybkie tempo, doprawiając rozrywkową perkusją, czy wreszcie wprowadzając bardziej swobodne dęciaki.
Rzadko jednak towarzyszy scenom akcji, gdyż do nich świetnie dopasowany został inny temat. Jest to dość prosty marsz. Opiera się na powtarzanej krótkiej melodii, co pozwala dość elastycznie z niego korzystać nawet przy skazanych na mickey-mousing, bardzo dynamicznych scenach. Dużej ilustracyjności nie udało się uniknąć, ale i tak ścieżka dźwiękowa wypada całkiem atrakcyjnie przy samodzielnym odsłuchu. Kompozytorzy często przemycają nawet krótkie melodie i starają się, by orkiestracyjna ekwilibrystyka była sama w sobie interesująca, czego dowodem jest wysoki poziom ponad sześciominutowego „Wedding Attack of the Fourty Thieves”.
Komu to nie wystarcza może się zatopić w urodziwej partii wokalnej w „The Oracle” albo podziwiać rajdy dęciaków w sekwencjach akcji „Dark Mountain/The Challenge”. Nie ma tu śladu tandety, płaskiego naśladownictwa. Jest za to bardzo porządny kawałek tradycyjnego rzemiosła, świetnie współgrający z filmem i – choć ograniczony konwencją i charakterem projektu, do jakiego został napisany – na zaskakująco wysokim poziomie. Takiej ilustracji nie powstydziłaby się żadna ze współczesnych, kinowych animacji.
W „Aladynie i królu złodziei”, co się niezbyt często zdarza, muzyka instrumentalna zdecydowanie góruje nad piosenkami. Jest po prostu ciekawsza, barwniejsza, miejscami zaskakująca i pełna emocji, podczas gdy piosenki w ogóle nie przykuwają uwagi. Płyty spokojnie można więc słuchać dopiero od jedenastej ścieżki. Oczywiście nawet wtedy nie jest to żadna pozycja obowiązkowa, ale w swojej klasie pierwszorzędna robota.
0 komentarzy