No! Po paru latach niebytu spowodowanym odrzucaniem kolejnych prac najmłodszego z Newmanów oraz ogólnego marazmu w jego karierze (dalej nie wiadomo, co się stanie z "The Debt", którego premierę mocno przesunięto), w końcu coś się ruszyło – i "Władcy umysłów" (które notabene Newman przejął po Hornerze) są tego pierwszym znakiem. Czy pozytywnie nastrajającym? I tak, i nie…
Tak! Bo Newman wciąż pokazuje, że nie brak mu pazura, pomysłów i potencjału. Jak zawsze dostajemy bogactwo wyjątkowych, często przepięknie cudacznych dźwięków, tematów i – przede wszystkim – dużo emocji mieniących się różnego rodzaju kolorami. Dostajemy raz jeszcze muzykę intrygującą, muzykę angażującą, muzykę na poziomie – muzykę z charakterem, o którą w dzisiejszym Hollywood coraz trudniej. Słuchając takich fragmentów jak "The Girl On the Bus", "None of Them Are You", "The Substrate" czy też finałowe "The Ripples Must Be Endless" trudno jest temu zaprzeczyć i jeszcze trudniej oprzeć się kawałkowi magii, który z pewnością w nich tkwi.
Nie! Bo wbrew pozorom Newman zapodaje nam to samo od ładnych kilku lat i tenże score nie jest nie tylko wyjątkiem od reguły, ale wręcz dobitnym potwierdzeniem faktu, że kompozytor poniekąd stoi w miejscu. Poniekąd, gdyż mimo wszystko każda, nawet najbardziej schematyczna praca Newmana potrafi zaoferować coś świeżego i niebanalnego. Niemniej "Adjustment Bureau" jest jednym wielkim mariażem elektronicznych rozwiązań z "In the Bedroom", "Jarhead" (którego naleciałości już chyba nigdy nie opuszczą muzyki Thomasa), "Revolutionary Road", oraz nieco bardziej klasycznych "Road To Perdition" i "Little Children". A to i tak nie wszystkie tytuły, jakie przychodzą na myśl w trakcie odsłuchu…
Często pada też zarzut o niezgraniu się ilustracji z obrazem i fakt, że serwuje ona widzom zupełnie inne emocje, niż te, których wymaga fabuła – szczególnie w scenach akcji. Moim zdaniem zarzut to nieco chybiony i choć faktycznie zdarzają się sceny, do których taki typowo newmanowski, lekki styl zdaje się nie do końca pasować, to na pewno nie dopatrywałbym się w tym winy kompozytora. Oparty na prozie Philipa K. Dicka film sam zbacza przecież z drogi, swój literacki odpowiednik s-f traktując bardzo ogólnikowo i wykorzystując go jedynie do pokazania klasycznej historii miłosnej. To niejako wymusza taką, a nie inną nutę, na której opiera się w końcu cały zamysł emocjonalny fabuły. Znamiennym jest tu fakt, że największą (i tak na dobrą sprawę jedyną czystą) scenę akcji reżyser ilustruje techno kawałkiem "Fever" (obecnym także na płycie). Osobiście uczepiłbym się bardziej faktu, że chwilami muzyka wydaje się nieco zbyt nachalna, wręcz wytykająca widzowi palcem odpowiedni nastrój – lecz i pomimo to radzi sobie ona całkiem dobrze.
Na płycie jest troszkę gorzej. Raz, że pewne fragmenty można sobie było darować (jak np. krótkie "Fate" na otwarcie krążka). Dwa, że nienajlepiej zmontowano całość, co przy tak specyficznej muzyce odrobinę kiksuje, a te niespełna czterdzieści minut (po odliczeniu piosenek) potrafi nawet ciut zgubić słuchacza. No i w końcu zupełnie chybionym pomysłem było dodanie do całości piosenek, w dodatku wplecionych w ilustrację na chybił-trafił. Wyjątkiem jest wspomniane "Fever", ale tylko dlatego, że łatwo skojarzyć ją po wyjściu z kina ze względu na scenę, w której zostało użyte – ten kawałek widziałbym zresztą na samym końcu, jako bonus. I chyba tak też większość melomanów może traktować tę pozycję – jako sympatyczny bonus, który akurat wpadł im w ręce i który, choć szału nie robi, to jednak słucha się po prostu bardzo fajnie. Za to fani Newmana z pewnością będą zadowoleni, choć nie takiego powrotu można było oczekiwać. Moja ostateczna ocena tej ścieżki, to solidne 3+.
0 komentarzy