Henry Jackman przyciągnął do siebie większą uwagę słuchaczy i krytyków przyzwoitą ilustracją do bardzo udanego filmu „X-Men: First Class”, której największą atrakcją był efektowny temat Magneto, z powodzeniem przenoszący monumentalną ekspresję zimmerowskiego „Dream Is Colapsing” z „Incepcji” bez dosłownego kopiowania utworu. W przeciwieństwie do większości współpracowników i członków RCP, Jackman potrafi sypnąć garść indywidualności w stęchłą stylistykę organizacji lub chociaż błyskotliwie wykorzystać elementy zastane. Można więc powiedzieć, że zasłynął jako twórczy absorber stylu słynnego Niemca.
Niestety, „Abe The Hunter” nie wpływa dobrze na reputację kompozytora – stanowi nużący, pozbawiony melodycznych, aranżacyjnych i technicznych atrakcji szmerek muzyczny, który ledwo zauważalny jest w filmie. Brakuje tu atrakcji na miarę tematu Magneto z „First Class”. Raczej nie można tego faktu usprawiedliwić słabością czy głupotą obrazu, który poza kilkoma pozbawionymi wyobraźni, słabo zrealizowanymi scenami akcji i tandetną choreografią walk, jest całkiem zabawną alternatywną wizją historii, a już na pewno dostatecznie sugestywną, żeby pobudzić humorystyczne rejony ośrodków kreacyjnych. Na gruncie tej impresji można by oprzeć przynajmniej niezłą rozrywkę. Tymczasem Jackman nie zdobył się na żadne, nawet satyryczne odwołania do muzyki epoki, ani nie zadbał o jakiekolwiek osobliwości instrumentacyjne, które mogłyby uwydatnić tło historyczne. Nie pokusił się też o parodystyczne skrzywienie patetycznego idiomu optymistycznej muzyki amerykańskiej lub chociażby jej sarkastyczną demonizację. Ewidentnie zabrakło mu wprawy w orkiestrowym rzemiośle.
Obecność sił nadprzyrodzonych w świecie przedstawionym odmalował tandetnymi efektami elektronicznymi (rozciągniętymi ‘crashami’, szumami, ‘skwierczeniem’, permanentnym dudnieniem), gitarami elektrycznymi (powielenie pomysłu z X-Menów) oraz mało wyszukanymi układami dysonansów. Z ilustracyjnego punktu widzenia, jedyne, co zwraca uwagę, to sprzężenie szkieletów rytmicznych efektu dźwiękowego jadącego pociągu i utworu „80 Miles” – z tym, że jest to smaczek jedynie na seans filmowy. Sam pomysł nie jest zresztą zbyt oryginalny, choć w całościowym ujęciu jawi się jako błyskotliwy.
Muzyka akcji, acz lepiej napisana niż u przeciętnego ‘kompozytora-autopilota’ – zmiany rytmiczne, przetwarzanie motywów, czasem nieregularne akcenty – i tak nuży, wciąż bazując na smyczkowym ostinacie i pulsującym rytmie ‘plastikowej’ perkusji, czyli taniej adaptacji zimmerowskich Batmanów. Wyjątek stanowi utwór „The Horse Stampede”, gdzie Jackman najprawdopodobniej zaczerpnął trochę techniki Harry’ego Gregson-Williamsa (zmienne motywy smyczków, 'harmoniczno-warstwowe' potęgowanie motoryki, a nie tylko 'repetycyjno-tarasowe').
Tematyka to niestety kolejny kołek w serce. Uchwycić można obecność tylko jednego, banalnego swoją drogą tematu, otwierającego płytę. Jedyną ciekawostką jest jego niezwykłe podobieństwo do tematu głównego z „Atlasu Chmur”. Ma zbliżony, falujący rysunek melodyczny, zawiera identyczny skok o sekstę małą w dół z piątego stopnia gamy i jest nawet w tej samej tonacji. Ponadto sposób jego przetwarzania jest porównywalny do zastosowanego przez tercet Tykwera. Fragment od 2:00 do 2:11 min. brzmi jak żywcem wyjęty z „Atlasu…”. Nietypowa zbieżność, bo niemożliwe, aby kompozytorzy inspirowali się „AL: VH”.
Henry Jackman nie wykazał się tym razem inwencją w ilustracji obrazu. Mógł zabawić się konwencją lub chociaż uciec się do przystępnego efekciarstwa. Tymczasem, być może za sprawą producentów, podszedł do tematu zbyt poważnie. A wbrew przesłaniu filmu, siła nie zawsze leży w prawdzie.
0 komentarzy