Zbigniew Preisner jest w moim odczuciu jednym z najlepszych polskich kompozytorów, tuż obok Kilara i Lorenca. Wszyscy panowie mają swój niepowtarzalny styl, któremu pozostają wierni, jednocześnie potrafiąc zaskoczyć słuchacza, tworząc coś nietypowego względem swych poprzednich dokonań. Wszyscy są przy tym dobrze znani i cenieni na świecie, zwłaszcza w Europie. Sam Preisner często obsadzany jest zresztą w międzynarodowych produkcjach, czego dowodem takie ścieżki, jak „The Secret Garden”, „The Beautiful Country”, „When a Man loves a Woman”, czy też niedawne „A Woman in Berlin”. Wśród nich, nieco niepozornie jawi się kameralny album do „Aberdeen” – brytyjsko-skandynawskiej produkcji, w reż. Hansa Petera Molanda.
Jest to swoisty film drogi, tak więc i muzyka powinna być w podobnym stylu. I taka też jest. Już od pierwszego, w połowie tytułowego utworu mamy wrażenie, że dokądś dąży, gdzieś leci (poza eterem). Melodia to z jednej strony radosna, pełny ciepła i uczucia (cudowna wokaliza Stiny Nordenstam, która jeszcze parę razy odpowiednio zaznaczy swą obecność, w tym raz utworem śpiewanym) – z drugiej odrobinę niepokoi, dając sygnał, że coś się wydarzy. Pojawia się oczywiście motyw przewodni – piękna, intymna nuta, która w mniej lub bardziej zmienionej formie będzie nam towarzyszyć już do końca wędrówki. Powtarzające się, łagodne dźwięki fortepianu Leszka Możdżera nie są co prawda jedyną jej ostoją, lecz zdecydowanie wiodącym elementem, który szczęśliwie chwyta za serce już pierwszymi taktami.
Szczęśliwie dlatego, iż całość skupia się tylko i wyłącznie na kolejnych aranżacjach tych samych motywów, z których prym wiedzie rzecz jasna wspomniany temat przewodni, jaki pojawia się praktycznie w co drugiej ścieżce (pozostałe słyszymy odpowiednio w kolejnych trzech utworach na albumie). Z pewnością niektórym słuchaczom da się to we znaki, sprawiając, że krążek jako taki okaże się zbyt monotonny i za bardzo jednostajny. I trudno się z tym kłócić, zważywszy, że takie zmęczenie materiału faktycznie pojawia się parę razy w przekroju ledwie 40-minutowej płyty.
Nie do przecenienia jest natomiast atmosfera takiego minimalistycznego podejścia, którego osobliwe, barwne dźwięki – niepozbawione w dodatku momentów mocno ekspresyjnych, a nawet i swoistych eksperymentów brzmienia, jak niezbyt przyjemne „Crying for Help / Humiliation” – zwyczajnie hipnotyzują, a ewentualne znużenie ustępuje fascynacji. Bardzo dobrze obrazuje to najdłuższe na płycie „Wandering in Time and Space”, który po raz n-ty powtarza dobrze nam już znaną melodię, jednocześnie przedłużając ją w nieskończoność za pomocą zwykłych, typowo jazzowych improwizacji. Nie przeszkadza jednak ani to, ani tym bardziej fakt, że został on umieszczony pod sam koniec tracklisty, a więc w tym nieprzyjemnym momencie, w którym niejako mimowolnie majaczy na horyzoncie jej koniec.
Ten rzecz jasna nadchodzi i bynajmniej nie przynosi zbawiennej ulgi, tudzież uczucia przesytu – wręcz przeciwnie, mimo paru zbędnych duperelek, w postaci krótkich utworów o niczym („Memories From Childhood”, „Border”) oraz nadmienionych już, bardziej wymagających momentów, muzyki słucha się praktycznie jednym ciągiem i jakoś trudno podzielić ją na typowo gorsze/lepsze fragmenty. Jeśli jednak musiałbym wybierać, to zdecydowanie cztery pierwsze i trzy ostatnie kompozycje podobają mi się najbardziej, aczkolwiek nie do przecenienia jest także „For You”, czyli śpiewana wersja głównego tematu, której aranżacja nucona pojawia się w „A Last Goodbye”, a swoisty skrót w „End Titles”.
Mimo drobnych wpadek opisywanego wydawnictwa, bardzo przeciętnego (o dziwo) sprawunku muzyki w samym filmie, jak i rzeczonej monotonii partytury całość urzekła mnie bardzo mocno. I wierzę, że podobne wrażenie zrobi na innych melomanach, nie tylko tych lubujących się w na co dzień w soundtrackach (bo fanów Preisnera nie trzeba namawiać). Szkoda jedynie, iż na chwilę obecną jest to dość droga inwestycja – tylko jedno tłoczenie oraz narastająca przez lata fascynacja zrobiły swoje i dziś taki zakup będzie wymagał pewnych wyrzeczeń. Warto się jednak na nie zdobyć, bowiem jest to pozycja naprawdę czarująca, od której trudno się oderwać i której, co chyba nie powinno dziwić, najlepiej słucha się… w drodze.
P.S. W filmie wykorzystano także „I Get Along Without You Very Well” Cheta Bakera, „Gamblin' on Romance” Ottara Johansena, „Home” Lene Lovich oraz „Balladen om Fredrik Åkare och Cecilia Lind” w wyk. Cornelisa Vreeswijka. Tekst ten jest natomiast poprawioną i rozszerzoną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
Niezwykle urodziwe i przyjemne granie w obrębie jednego sympatycznego tematu, ale na najwyższą notę to jednak nieco za mało.