„Szósty dzień” miał być dla Arnolda Schwarzennegera zarówno wielkim powrotem do dawnej chwały, jak i pierwszą produkcją w nowym milenium. Po zbędnych wygłupach w „Junior”, „Jingle All the Way” oraz tragicznym „Batman i Robin”, a także chłodno przyjętej próbie dramatycznej kreacji w „End of Days” i solidnym, ale przetechnologizowanym „Eraser”, ikona kina akcji potrzebowała projektu, który znów wyniesie ją na szczyt. I zapowiadało się pysznie, bo mieliśmy otrzymać miks klasycznej nawalanki oraz s-f, a więc coś, w czym Arnold sprawdzał się wyśmienicie i na czym zbudował swą hollywoodzką karierę. W dodatku, po raz pierwszy aktor miał wystąpić w podwójnej roli – jako główny bohater i jego… klon. Niestety, wyszło kino średnie, po którym Austriacki Dąb już się właściwie nie podniósł. Zawiodło praktycznie wszystko – w dodatku za mało było w tym wszystkim fajnej akcji, a za dużo pitolenia i jeszcze więcej klisz. Jako tako obronił się jedynie osobliwy humor oraz muzyka Trevora Rabina.
Licząca sobie niespełna 40 minut płyta zaczyna się w miarę cicho. Muzyka pojawia się jakby w tle i stopniowo narasta. Po chwili dołącza doń przepuszczony przez syntezatory głos, który nucąc główną melodię jednocześnie ją wzmacnia. I tak jest przez pierwsze dwie minuty. A potem dostajemy prawdziwego muzycznego kopa, który co prawda nas nie znokautuje, ale przyprawi o solidne skołowanie (niesamowite smyczki a la Vanessa-Mae w końcówce). Rabin stworzył tutaj bowiem jedną ze swoich najciekawszych i najambitniejszych kompozycji, co, biorąc pod uwagę jakość samego filmu, jest sporym zaskoczeniem. Muzyka ta jest co prawda do bólu rabinowska, a więc oparta w dużej mierze na agresywnej elektronice, a po części na klasycznej orkiestrze i chórach, ale miejscami naprawdę zapiera dech w piersiach. Duża w tym zasługa udanego połączenia typowego dla tamtego okresu action score z bardzo ambitną, jak na dany typ kina, liryką, które mieszają się z sobą na różnych poziomach. I, co ciekawe, na albumie przeważają te spokojniejsze momenty…
Słychać to bardzo dobrze już w otwierającym album, opisanym wyżej „The 6th Day”, na którym Rabin oparł gros partytury, jak i w równie owocnym temacie głównego bohatera – „Adam's Theme” to piękna, rozpisana na fortepian i smyczki melodia, o mocno charakterystycznym, acz trącącym nieco „Armageddonem” brzmieniu (gdzieniegdzie słychać też echa „Deep Blue Sea”), która (dokładnie od 2:10 min.) zostawia na słuchaczu niezapomniane wrażenie – zdecydowanie jedna z lepszych melodii tego kompozytora. Być może dlatego fascynują także kolejne jej wersje, jak posępne „Playing God”, gdzie w tle wiją się samotne smyczki rodem z „Osady”, które w starciu z elektroniczną teksturą dają bardzo oryginalny i przyprawiający o dreszcze utwór; pierwsza połowa „Adam's Birthday” z dźwiękami wystylizowanymi na pozytywkę, czy przesłodkie „The Kiss”, które stanowi fajne, choć mało trafne w kontekście krążka, zwieńczenie całości.
Rzecz jasna Rabin nie zaniedbał też muzyki akcji, choć ta zredukowana została do minimum, kosztem budowania napięcia i klimatu (naprawdę ciekawy duet „In The Beginning…” i „Cloning” z dynamiczniejszymi wstawkami, a także mocno tapeciarskie „The Hospital”, czy „Drucker Meets Drucker”). Gdy jednak akcja w pełnym tego znaczenia słowa już się pojawia, to robi się gorąco! Świetnym przykładem jest choćby „One For The Team”, który poza dynamiką przyciąga także iście hipnotyczną nutą (od 1:16 min.). Nie zawodzą też bardziej klasyczne „The Rescue” i „The Roof Top”, w których kompozytor nie stroni jednakoż od kolejnych eksperymentów i szukania nowych brzmień. Apogeum Rabin osiąga jednak w „Adam Goes Home”, gdzie epika wręcz wylewa się z głośników. Szkoda, że to właśnie nie ten utwór kończy krążek, bo jest idealnym podsumowaniem tegoż.
Mimo wszystko chwilami jest to nieco toporna ilustracja z kilkoma irytującymi momentami (tyczy się to głównie wspomnianej tapety), której w dodatku nie pomaga montaż płyty – ta, choć krótka, niepozbawiona jest kilku zbędnych i męczących ścieżek. Ale muzyka ta w ogólnym rozrachunku broni się całkiem dobrze, głównie swą nieszablonowością, bogactwem detali i oryginalnym brzmieniem. Co jednak ciekawe, to fakt, iż (poza tematem głównym) raczej nie kojarzy się ona z filmem! Pomijam już fakt, że ten nie przypadł mi do gustu, ale słuchając poszczególnych ścieżek zupełnie nie czułem więzi z konkretnym tytułem. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy to dobrze, czy źle – szczególnie, że na ekranie się to wszystko sprawdza i raczej nie kiksuje. Zdaje się jednak, że Rabin zupełnie przypadkiem stworzył partyturę, która idealnie nadaje się do wykorzystania w czymś zupełnie innym i ciekawszym, aniżeli mierne filmidło science-fiction ze Schwarzeneggerem w roli głównej…
P.S. Na płycie dvd z filmem można znaleźć pełny, wyizolowany score wraz z komentarzem kompozytora. Co ciekawe, w edycji blu-ray porzucono ten dodatek. Tekst ten jest natomiast poprawioną i rozszerzoną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
0 komentarzy