Nie tak dawno przyszło mi zachwalać album z piosenkami do tego cudownego filmu. W międzyczasie światło dzienne ujrzał także i score – co prawda tylko w formie elektronicznej, ale jednak – co samo z siebie niejako narzuciło kolejną recenzję, do której zasiadłem z ochotą. Chęć była tym większa, iż wydaniu temu nie trzeba poświęcać ogromnej ilości czasu i tekstu. Zacznijmy więc!
Krążek rozpoczyna dokładnie ta sama melodia, co soundtrack – tyle tylko, że tym razem jest ona pozbawiona głosu narratora, a więc klarowniejsza i przyjemniejsza w odbiorze. To kawałek naprawdę uroczej, spokojnej melodii, która świetnie oddaje ducha filmu i może nie stanowi jego wielce charakterystycznego punktu, ale z pewnością łatwo ją z nim skojarzyć. I choć sam fragment jest stonowany i rozwija się powoli, to jednak jest to jeden z najlepszych i najbardziej pamiętnych momentów płyty.
Cała reszta zlewa się trochę w jedno, a krótkie, chwilami zbyt krótkie ścieżki sprawiają, że słucha się tego albumu ciągiem i trudno zeń wyłonić jakieś lepsze czy gorsze momenty – szczególnie, że wszystkie mają bliźniaczo podobne tempo i stylistykę i jedynie kilka ma szansę w pełni się rozwinąć.
Większość tematów kompozytorzy oparli o podobne, fortepianowe brzmienie, do którego często dołączają delikatne smyczki i pojedyńcze instrumenty, jak dzwoneczki, klarnet, flety i elementy elektroniczne, którymi łagodnie doprawiono całość (patrz choćby pierwsze nuty tej płyty, czyli przefiltrowany przez komputer gwizd). Utworów żywszych jest jak na lekarstwo – "Trouble", "Ikea", "87" i "Art Gallery" to właściwie wszystko, co można wymienić – ale w końcu nie jest to film akcji. Tak więc nawet i one nie przekraczają dozwolonej prędkości i korzystają z podobnych rozwiązań.
Partytura ta została zresztą napisana trochę na jedno kopyto (co bynajmniej nie jest zarzutem – szczególnie względem filmu) i trudno doszukać się tu naprawdę wyjątkowych, czy oryginalnych brzmień (utrzymany trochę w klimatach "Małej Miss" temat numer 10; prześliczne "New Wave" z wiolonczelową wirtuozerią i optymistyczne, narastające "Train Ride Home" to moje ulubione przykłady).
To nie jest z pewnością ilustracja zła, czy też nijaka – jest miła dla ucha i odprężająca. Ale też nie wybija się ponad przeciętną i nie zapada w pamięć. W filmie spisuje się dobrze jako nienachalne tło, które świetnie współgra z pozostałymi elementami, choć niewątpliwie zostaje przytłoczone rewelacyjnymi, charakterystycznymi dla danych scen piosenkami.
Na płycie jest nieco gorzej – większość utworów bez odpowiedniego kontekstu nie jest w stanie się obronić i stają się one zwyczajnie nudne i miałkie, acz zachowują charakter całości. I choć nie da się nie zauważyć, że w tym samym roku spod ręki Danny wyszło podobne, acz nieco cięższe i bardziej dramatyczne "The Time Traveler's Wife", to można spokojnie przymknąć na to ucho. Te pół godziny mija szybko i bezboleśnie, a przede wszystkim naprawdę kojąco. I właśnie dlatego naciągam do pełnej trójki. Ale specjalnie polecał jednak nie będę.
0 komentarzy