Roland Emmerich najwyraźniej nie obawiając się zaszufladkowania postanowił po "Dniu Niepodległości", "Godzilli" oraz "Pojutrze" nakręcić kolejny film katastroficzny pt. "2012". O ile jednak w poprzednich filmach zniszczeniu ulegały "tylko" poszczególne miejsca na Ziemi, o tyle tym razem Emmerich postanowił pójść na całość ukazując zagładę całego świata. Wybierając się do kina byłem świadom, że idę na film czysto rozrywkowy, w którym tak naprawdę ważniejsze są efekty specjalne niż fabuła. Mimo takiego nastawienia, po seansie byłem mocno zawiedziony. "Emmerichowska" apokalipsa nakręcona jest ze sporem rozmachem, efekty stoją na bardzo wysokim poziomie, jest też typowy dla tego reżysera patos, a jednak czegoś brakuje. Fabuła jest niestety tak przewidywalna, że oglądanie tego filmu nie potrafiło wywołać u mnie żadnych większych emocji. Czy zatem poza efektami specjalnymi, "2012" ma w ogóle cokolwiek ciekawego do zaoferowania? Moim zdaniem film ten posiada nienajgorszą oprawę muzyczną. I to jest chyba jedyne pozytywne zaskoczenie związane z najnowszą produkcją Rolanda Emmericha. Znając ścieżki dźwiękowe z jego poprzednich dzieł spodziewałem się totalnej katastrofy, a otrzymałem całkiem przyzwoity soundtrack.
Tak samo jak przy ostatnich dwóch filmach niemieckiego reżysera ("Pojutrze", "10,000 B.C.) i tym razem za skomponowanie muzyki odpowiedzialny był austriacki kompozytor Harald Kloser. W ogóle Emmerichowi bardzo musi się podobać współpraca z Kloserem, gdyż nie tylko po raz drugi napisał z nim scenariusz ("10,000 B.C.), ale i wspólnie wyprodukowali "2012". Przy tworzenia muzyki, Austriaka tradycyjnie już wspomagał jego rodak i wieloletni współpracownik Thomas Wander (znany także jako Thomas Wanker). Ten austriacki duet nie cieszy się zbyt dobrą opinią wśród miłośników muzyki filmowej – "Pojutrze" oprócz dobrego tematu głównego, nie miało tak naprawdę nic więcej do zaoferowania, a "10,000 B.C." okazało się słabą kopią "Króla Artura" Hansa Zimmera. Na tle tych dwóch prac muzyka do "2012" prezentuje się nad wyraz dobrze. Oczywiście można by powiedzieć, że to żadne wielkie osiągniecie, ale moim zdaniem drobna pochwała dla Klosera i Wandera jednak się należy…
Muzyka w "2012" jest bardziej melodyjna, milsza dla ucha i co najważniejsze, nie nuży już tak bardzo jak "Pojutrze", ani nie męczy jak "10,000 B.C.". Mimo dobrego brzmienia, bardzo rzadko jednak wybija się ponad przeciętność, co zresztą słychać nie tylko na płycie, ale również w filmie. Praca Klosera i Wandera w miarę dobrze współgra z obrazem, ale tylko sporadycznie daje o sobie znać, robiąc za coś więcej niż tylko tło. Najbardziej brakuje w niej dobrego, wyrazistego tematu przewodniego. Oczywiście "2012" temat główny posiada i przewija się on przez większość płyty w bardziej lub mniej udanych wariacjach (np. "Constellation", “Great Kid", "Suicide Mission", "2012 The End of the World", "The End Is Only The Beginning"). Szkoda tylko, że jest on tak mało rozpoznawalny i bezbarwny, że ani w filmie, ani na płycie nie zwraca się na niego szczególnej uwagi.
Pomijając nieszczególny motyw przewodni trzeba jednak Kloserowi i Wanderowi przyznać, że udało im się napisać kilka ciekawych kawałków, jak chociażby "U.S. Army". Wykorzystanie wojskowego werbla może nie jest zbytnio oryginalne, ale sam utwór w sobie prezentuje się całkiem dobrze i co najważniejsze nie razi zbyt wielkim i sztucznym patosem. Trochę bardziej patetycznie i dumnie, ale dalej znośnie, brzmią za to kawałki "Ready To Rumble" i "Stepping Into The Darkness", które też zaliczam do udanych kompozycji na tej płycie. Warty uwagi jest również spokojny "Nampan Plateau" z delikatnym kobiecym śpiewem w tle. Utwór ładny, ale jednak trochę za spokojny. Bardziej wyrazisty wokal na pewno by nie zaszkodził, a może wręcz polepszył by jego jakość. Nie jest to zresztą jedyny utwór na płycie, w którym chór i wokal zostały wykorzystane dość symbolicznie. Mimo, że chór przewija się przez większość ścieżki (np. "Ashes In D.C." "Open The Gates!") to jednak nigdy nie wybija się na pierwszy plan, pozostając tylko w tle. Trochę szkoda, gdyż do filmu o końcu świata, wręcz idealnie pasowałby potężny, apokaliptyczny dźwięk chóru.
"2012" to typowy blockbuster, dlatego też na płycie nie mogło zabraknąć muzyki akcji. I to jej właśnie najbardziej się obawiałem, mając dobrze w pamięci hałaśliwy i chaotyczny action score jakim Kloser uraczył nas w "Obcy kontra Predator". Tym bardziej jestem zaskoczony jak dobrze w "2012" sceny akcji zostały przez Klosera i Wandera zilustrowane. Ich action score nie jest może zbytnio oryginalny i skomplikowany (typowe wykorzystanie instrumentów dętych, blaszanych, perkusyjnych oraz smyczków), ale przynajmniej nie przypomina już chaotycznej ściany dźwięku, jak w przypadku "Obcy kontra Predator" czy też "10,000 B.C.". Na szczególną uwagę zasługują przy tym takie utwory jak "Run Daddy Run", "We Are Taking The Bentley" czy też dynamiczne "Collision With Mount Everest". Ten ostatni utwór zaliczam zresztą do jednych z lepszych na płycie. Szkoda tylko, że trwa zaledwie jedną minutę.
Oprócz klasycznego "score’u" na płycie znalazły się jeszcze trzy piosenki. "It Ain't The End Of The World" w wykonaniu George’a Segala i Blu Mankuma to kawałek utrzymany w jazzowym klimacie. "Time For Miracles" w wykonaniu Adama Lamberta to typowa popowo-rockowa ballada. Kawałek sam w sobie nie jest zły, ale też nie wyróżnia się niczym specjalnym na tle podobnych piosenek tego typu. To samo zresztą można napisać o lekko rockowym "Fades Like A Photograph" grupy Filter. Nie twierdzę, że te trzy piosenki są jakoś szczególnie złe, ale też nie sądzę, aby wnosiły coś szczególnego na płytę.
Podsumowując, "2012" jest z pewnością najlepszą ścieżką dźwiękową w hollywoodzkim dorobku Haralda Klosera i jego współpracownika Thomasa Wandera. Muzyka prezentuje się zdecydowanie lepiej niż w "Pojutrze" czy "10,000 B.C." a jej słuchanie czasami potrafi nawet sprawić przyjemność. Niestety nie jest to dalej partytura na najwyższym poziomie. Mówienie więc o jakimś przełomie w karierze Austriaków byłoby według mnie przedwczesne, ale przynajmniej słychać jakiś postęp, a to już coś. Dlatego też, mimo tych wszystkich wad, jestem w stanie docenić tą muzykę. Nie ma rewolucji, ale też nie jest źle. "2012" jest jednym z tych wielu soundtracków, które warto przesłuchać, ale ich nieznajomość nie będzie oznaczała końca świata.
0 komentarzy