Dziesiąta z kolei i trzecia z Rogerem Moore w roli głównej przygoda Jamesa Bonda, to – parafrazując tytuł filmu – szpieg, którego się kocha. Produkcja ta wciąż cieszy się bowiem dużą estymą wśród widzów oraz krytyków i często wymieniania jest wśród najlepszych odsłon serii. Z pewnością duża w tym zasługa doskonałej chemii między aktorami i niezwykle wyrazistych postaci – ponętna major Amasova o ciele Barbary Bach, czy olbrzym Richard Kiel i jego Szczęki zapisały się złotymi literami w encyklopedii 007 i w dużej mierze stanowią o sile filmu (ponoć wiodącego prym w prywatnym rankingu Moore’a).
Równie popularna jest piosenka przewodnia ze „Szpiega…” – po raz pierwszy w historii cyklu posiadająca inny od filmu tytuł, choć fraza „The Spy Who Loved Me” występuje w tekście utworu. „Nobody Does It Better” napisała Carole Bayer Sager, a zaśpiewała Carly Simon. Piosenka wspaniale dopasowała się do przebojowej czołówki i szybko stała się międzynarodowym hitem, zyskując miejsce w sercu wielu melomanów.
Trudno się dziwić, bowiem jest tu wszystko, czego od bondowskiego szlagieru można wymagać – atrakcyjność, rytm, klimat oraz niebanalna zawartość, którą można odbierać w dwójnasób. Nominacja do Oscara była więc jedynie formalnością (niestety, finalnie statuetkę zgarnęło kompletnie już dziś zapomniane „You Light Up My Life” z filmu o tym samym tytule).
Po raz pierwszy w dziejach nominowano do tej nagrody także muzykę. Tutaj podziałała już być może magia nazwiska, gdyż tym razem to nie John Barry chwycił za batutę (akurat ukrywał się w USA przed podatkami), lecz wciąż opromieniony sukcesem „Żądła” Marvin Hamlisch. Maestro stał jednak na z góry straconej pozycji, bowiem był to rok „Gwiezdnych wojen” i to John Williams został zwycięzcą. Jednak nawet i bez niego muzyka Hamlisha była raczej ciekawostką ubarwiającą stawkę nominowanych, aniżeli autentycznie zasługującą na laury ilustracją.
Doskonale słychać to na skromnym albumie – jednym z niewielu wyjątków w bondowskiej płytotece, który nie doczekał się (i raczej już nie doczeka) jakiegokolwiek wydania rozszerzonego. Nie dziwi to specjalnie, bowiem Hamlish, który skomponował także podkład do piosenki – rzecz jasna obecnej tu także w wersji ilustracyjnej, mocno przy tym płaskiej i dużo tracącej bez wokalu – nie ma zbyt wiele do zaoferowania Jej Królewskiej Mości. 10 utworów zamykających się w 30 minutach grania brzmi więc nad wyraz rozsądnie.
Zaczyna się zresztą całkiem nieźle. Odświeżona i oczywiście elektroniczna wersja motywu przewodniego wypada po latach strasznie kiczowato, lecz zarazem zadziwiająco chwytliwie. To trochę taka wstydliwa przyjemność – ważne jednak, że satysfakcjonująca. Niemniej przyjemne jest zresztą „Ride to Atlantis”, czyli skromna próbka liryki, opisująca dokładnie to, co zapowiada jej nazwa. Tutaj również syntetyczne elementy straszą archaizmem, lecz melodia ta jest wielce urodziwa i zwyczajnie cieszy ucho. Jako jedna z niewielu utrzymuje też jednoznaczne skojarzenia z Bondem, Jamesem Bondem.
Te szybko nikną w dalszej części materiału. „Mojave Club” i „Eastern Lights” – fajne same w sobie i sprawdzające się w scenach, do których powstały – kompletnie nie pasują stylistycznie do świata 007. Już prędzej porucznik Borewicz by się w nich odnalazł (zresztą, jeśli wierzyć źródłom, ich autorem jest Paul Buckmaster, którego udział ani w filmie, ani na albumie nie został uwzględniony). Również „Anya”, choć z początku brzmi intrygująco, zdaje się nie do końca oddawać atmosferę szpiegowskich perypetii i brak jej charakteru. Nieco lepiej wypada pod tym względem action score w „The Tanker”, lecz jest to na tyle toporny i dramatyczny kawałek, iż trudno jest się nim zachwycać. Rozmachu nie można odmówić także „Conclusion”, w którym pojawiają się chóry, lecz znów pasuje to, jak pięść do nosa. Natomiast „The Pyramids” to już kompletnie anonimowe nuty.
Ciężko jest zatem ocenić tą kompozycję. Z jednej strony wypada ona w filmie poprawnie, piosenka to absolutna klasyka, a i warto docenić próbę stworzenia przez Hamlisha nieco innej stylistyki. Z drugiej strony trudno oprzeć się wrażeniu, iż nie miał on na ten świat pomysłu i zwyczajnie nie pasował do jego współtworzenia. Nie był to zresztą pierwszy i ostatni kiepski wybór producentów, choć zarówno George Martin, Bill Conti, Michael Kamen i Eric Serra wykazali się, mimo wszystko, nieco lepszym wyczuciem. „Szpieg…” pozostaje dziś jedynie błahą ciekawostką, po którą bez większego wstydu można sięgnąć w wolnej chwili. Serca on jednak nie skradnie…
P.S. W filmie przewijają się także następujące utwory klasyczne: „Air on a G String” Bacha, „Piano Concerto No. 21 'Elvira Madigan' Andante” Mozarta, „Nocturne No. 8 in D-Flat, Op. 27 No. 2” Chopina i „Aquarium” Camille’a Saint-Saëns. Wykorzystano też fragment „Overture” z „Lawrence’a z Arabii”.
James Bond powróci w naszych recenzjach…
0 komentarzy