Na dwudziestą trzecią z kolei odsłonę przygód najsłynniejszego agenta Wielkiej Brytanii przyszło nam trochę czekać. Cztery lata przerwy spowodowane m.in. finansowym dołkiem studia MGM zasiały w fanach zwątpienie, ale i zaogniły oczekiwania, które dodatkowo wzrosły jeszcze, gdy data premiery filmu zbiegła się ze świętowaniem 50-tej rocznicy ekranowej bytności Jamesa Bonda. Największe jednak emocje wzbudziła osoba reżysera. Tym razem bowiem 007 powędrował w ręce mocno wysmakowanego, a przy tym i wymagającego twórcy, Sama Mendesa, do tej pory specjalizującego się w filmach z gatunku suburban drama – a więc kina kompletnie innego od zwariowanych i pełnych akcji przygód agenta MI-6. Co więcej, wybór Mendesa wzbudził także kontrowersję na polu muzycznym… Było bowiem jasne, że do stworzenia ilustracji weźmie on swojego stałego współpracownika, Thomasa Newmana – kompozytora wszechstronnego, o wyjątkowym stylu, który jednakże na pierwszy rzut ucha stoi w opozycji do bondowskiej maniery. Nic więc dziwnego, że puryści od razu podnieśli krzyk.
Na szczęście, jak to często bywa, cały hałas rozbił się o nic. Fakt, Newman to nie Arnold i nie Barry, i to słychać. Ale też na tym polega jego siła – inność i oryginalność, które wnioszą powiew świeżości w tę, nieco wytartą i skostniałą ostatnimi czasy, stylistykę agenta Jej Królewskiej Mości. Partytura Thomasa, jakkolwiek dziwna i nie idąca w parze z legendarnymi scorami ww panów, a także w pierwszej chwili zalatująca z lekka quasi-industrialnym brzmieniem, intryguje swą indywidualnośią i nietypowymi pomysłami, a przy bliższym zapoznaniu potrafi wciągnąć i spodobać się. Przy czym nie jest ona aż tak drastycznym odejściem od kanonu, jakby się mogło wydawać. Co prawda Newman bezpardonowo zrywa tu z tradycją owijania co drugiej ścieżki wokół głównej melodii, tudzież piosenki z filmu (tym razem nieobecnej na albumie z przyczyn techniczno-prawnych – zresztą „Skyfall” jest jednym z niewielu przykładów w historii 007, gdzie kompozytor nie ma nic wspólnego z tytułowym szlagierem, co na szczęście nie odbija się czkawką) i mnożenia wariacji na jej temat (w czym lubował się głównie Barry), lecz jednocześnie zachowuje odpowiednio charakterystyczne brzmienie. Dzięki temu nawet w najbardziej osobliwych momentach ścieżki czuć, że ma się do czynienia właśnie z Bondem, Jamesem Bondem, a nie z Bournem, Huntem czy Klossem. Zresztą w odpowiednich momentach kompozytor sięga także po kultową melodię („Komodo Dragon”, „Breadcrumbs”, „She's Mine”) – i wykorzystuje ją nie gorzej od poprzedników.
Co ciekawe, Newman poszedł tu trochę w innym kierunku, niż niemal dwie dekady wcześniej Eric Serra w „Goldeneye” i zamiast narzucić agresywnie swój styl filmowi, pozwolił by jego muzyka niejako wywodziła się z poszczególnych scen, lokacji, postaci, odpowiednio je uzupełniając i współtworząc charakterystyczny klimat opowieści. Odbiło się to odrobinę na muzycznej poetyce Newmana, który czasem zupełnie nie przypomina tu siebie, ale nie dał się on przytłoczyć kompletnie. Choć jego muzyka w pierwszej kolejności służy ekranowej akcji, to nadal pozostaje jego – wystarczy posłuchać choćby i początkowego „Voluntary Retirement” (którego rytmiczne skrzypki przywodzą na myśl po trosze „WALL-E” i „Finding Nemo”), by przekonać się o iście kameleonowskiej taktyce kompozytora (żonglerka kolorami, przy jednoczesnym zachowaniu kształtu). Trzeba zresztą oddać zarówno jemu, jak i Mendesowi, który mądrze operuje nutami przyjaciela w poszczególnych sekwencjach, iż na dużym ekranie sprawdza się to wszystko wyśmienicie, momentami osiągając niesamowitą wręcz symbiozę audiowizualną i zapierając dech w piersiach (kapitalnym tego przykładem jest choćby akcja w Szanghaju, którą bezbłędnie ilustruje na wpół ambientowe „Jellyfish”).
Na albumie – niestety słabo zmontowanym i ciutkę za długim, acz posiadającym przynajmniej wszystkie najważniejsze melodie – jest trochę gorzej. Choć i tu, przy odrobinie dobrej woli da się wyłapać wiele smaczków. Oprócz robiącej duże wrażenie muzyki akcji (sceptycy, którzy uważali to za piętę achillesową kompozytora powinni się teraz wstydzić), którą możemy w końcu podziwiać w pełnej krasie, bez efektów dźwiękowych w tle, uwagę przykuwa delikatna liryka, będąca od zawsze mocnym punktem Newmana. Takie momenty, jak „Severine”, „Close Shave”, czy też bonusowe, lekko jazzujące „Old Dog, New Tricks” mogą wydawać się nieco wtórne względem twórczości kompozytora, ale z pewnością nie przynoszą mu ujmy i z łatwością można się przy nich zapomnieć. Gorzej, iż część z tej liryki jest mocno związana z konkretnymi scenami i bez ruchomego obrazu dużo traci na swej sile. Tu najlepszym przykładem bodaj końcowe „Mother” o dostojnym, wręcz elegijnym charakterze, który doskonale dopełnia jedną z najbardziej przejmujących scen filmu. Na albumie natomiast pozostaje niemalże niezauważalny i przemija niczym pierd na wietrze… Ale cóż zrobić – takie prawa muzyki filmowej. A ponieważ takich przerywników znajdzie się tu kilka, toteż nie dziwota, że płyta zbiera więcej cięgów, aniżeli pochwał, gdyż momentami jest zwyczajnie nieatrakcyjna i, pardon my French, cholernie nijaka.
Dlatego też, jakkolwiek autonomicznym dziełem soundtrack może się wydawać, najlepiej sięgnąć po album dopiero po zapoznaniu się z filmem. Nie zamierzam tu co prawda bronić Newmana, który wespół ze swoim wieloletnim montażystą, Billem Bernsteinem odpowiada za ten krążkowy bałagan, ale w tym wypadku odsłuch po kinowym seansie ma zwyczajnie więcej sensu – tak, jak i poszczególne utwory zyskują go po zrozumieniu odpowiedniego kontekstu, wyłapaniu pełnego ich wydźwięku. W przypadku „Skyfall” film wyjątkowo mocno odbija się na muzyce i vice versa, co sprawia, że dość trudno pozostawić je same sobie, bez oglądania się na drugą stronę medalu (powyższa ocena jest więc wypadową obu płaszczyzn). Jestem co prawda przekonany, że najbardziej zagorzali bondomaniacy i tak będą kręcić nosem, lecz nawet i oni powinni z czasem przyznać, że Newman wyszedł zwycięsko z powierzonego mu zadania i nie przyniósł ujmy brytyjskiej legendzie, a jego praca stanowi coś więcej, niźli tylko poprawną ciekawostkę.
P.S. Warto zapuścić sobie płytę w kolejności chronologicznej:
1, 14, piosenka, 2, 15, 3, 10, 5, 6, 7, 8, 9, 17, 31, 13, 12, 4, 16, 11, 18-29.
Zapewniam, że słucha jej się wtedy dużo lepiej.
Dla piosenki Adele max, ale na górze już cztery nutki. WTF?
Ah, Brian – wiedziałem, że mogę na Ciebie liczyć 😉 Na górze 4, bo traktuję to jako całość ilustracji filmowej – nie moja wina, że piosenka nie znajduje się na tym samym albumie.
Bardzo dobra recenzja. Newman sprostał nie małemu zadaniu i umiejętnie wypełnił film swoją muzyką. W rezultacie dobra muzyka filmowa, której potencjał zaprzepaścił jednak nieco sam album.
Filmu nie widziałem, jeśli muzyka przy nim zyskuje to miło, bo na samej płycie Bonda nie czuć i po prostu wieje nudą. No i uważam, że Newman mógłby sobie darować te swoje dziwactwa i raz na jakiś czas gruchnąć porządnie orkiestrą. Kiedyś mu się zdarzało, a teraz w kółko kręci się wokół tych samych rozwiązań. Bez blamażu, bez rewelacji.
Niestety wad ścieżki jest więcej niż zalet. Ocena wg za wysoka. 2,5-3 byłoby adekwatne do jakości score’u. Piosenka na tle muzyki ilustracyjnej błyszczy, ale też idealna nie jest. Mocne 4 dla piosenki. Nie uśredniam ocen score’u i piosenki, bo nie ma sensu krzywdzić Adele i nagradzać Newmana. Niech każdy ma to, na co zasłużył.
Co znaczy gruchnąć orkiestrą? Bo ostrej muzyki akcji jest tu wystarczająco i bynajmniej nie jest ona cicha 😉 Nie pojmuję też zarzutu o brak Bonda – nawet przed seansem czułem go w tej muzyce, może nie w każdym tracku, ale klimat jest.
A tam, jedno „She’s Mine” jest porządne, może „Enquiry”. Tylko, że to jest porządna akcja jak na Newmana, w porównaniu z konkurencją wypada blado (5 we wrażeniometrze…?). A reszta to takie newmanowskie tykanie, głośne czy ciche siły to w tym nie ma. Bonda czuć w 5 utworach na krzyż, co daje… hm… 16% ścieżki dźwiękowej. Bondowskie klimaty nie powinny być akcentami, a rdzeniem score’u. Może mi się po filmie odmieni, ale na razie jestem mocno ostrożny w przypadku tej kompozycji. I mam wrażenie, że należałoby wysłać do Newmana apel z prośbą, aby ostrzej ciął płyty ze swoją muzyką – ponad 78 min.? 50 by wystarczyło.
Aha, czyli jesteś jedną z tych osób, które uważają, że temat główny powinien być w co drugiej ścieżce (bo właśnie takie są utwory, które wymieniłeś). Słabo względem konkurencji? Przypominam narzekanie na Quantum i Casino Arnolda, gdzie tego Bonda może i było więcej w brzmieniu, ale obie ścieżki wręcz raziły swą topornością i przesytem chaotycznej, zbyt hałaśliwej akcji i czuć było mocne zmęczenie materiału. Słowem: nie widzę zależności między wybrzmiewaniem co chwila słynnego tematu, a bondowskim klimatem całości jako takiej.
A kto widzi? Adele wspaniale udowodniła, że można mieć klimat Bonda bez tematu Bonda. Tyle, że Newman nie napisał żadnego tematu, więc nawet nie podjął wyzwania. A skoro nie potrafił sam, to nie dziwne, że klimat bondowski pojawia się tam, gdzie jest temat stary i sprawdzony (przypomnę, że Barry napisał na potrzeby serii bez liku tematów i jakoś każdy jest na swój sposób bondowski. Można? Można, a przy tym nie trzeba przecież kopiować). Prac Arnolda do CR i QoS nie słuchałem i średnio mnie interesują, bo żadnego z tych filmów nie traktuję jako filmu o Bondzie. Nazwisko bohatera to samo, ale konwencją zbyt odległa. Chodzi o to, że ścieżka dźwiękowa do filmu akcji powinna byc bardziej ekscytująca niż to, co prezentuje Newman.
Tyle tylko, że pojawienie się starego, sprawdzonego tematu jest uwarunkowane samym filmem, a nie jedynie widzimisię kompozytora. Poza tym trochę nie rozumiem – porównujesz Skyfall do starych Bondów bez patrzenia na te najnowsze, skoro to kontynuacja właśnie tej najnowszej stylistyki/filmów, czyli kino bardziej serio, a nie wygłupy na krokodylach, to i muzyka musi być inna. No i skoro filmów z Craigiem nie traktujesz jako filmów o Bondzie, to nie wiem czemu wymagasz w nich bondowskiej muzyki 😀
Zgadzam się z Mefisto. Nie jest prawdą, że piosenka Adele jest pozbawiona Bondowskiego tematu, bo przecież zwrotka „Skyfall” została oparta na podstawowym motywie James Bond Theme. Wydaje mi się, że dla wielu miłośników muzyki filmowej melodyka jest najważniejszym elementem dzieła muzycznego. Funkcjonalność i atrakcyjność kompozycji Newmana bierze się natomiast z urozmaiconego brzmienia, ciekawej harmoniki, oryginalnej pracy motywicznej itp. Stąd wyrazy rozczarowania w komentarzach.
„Adele wspaniale udowodniła, że można mieć klimat Bonda bez tematu Bonda.” Akurat refren jest oparty na motywie Bonda:)
Może to i racja, po co ja się tu domagam Bonda… ja tam lubiłem skakanie po krokodylach, a producenci doprowadzili mnie do fanowskiej schizofrenii. Miałem po prostu nadzieję, że „Skyfall” zwraca się mocniej ku tradycji (co sugerowano i co podobno jest prawdą). No dobra Adele nawiązuje do klasycznego tematu, ale zarazem buduje nowy. A historia muzyki filmowej pisana jest tematami a nie „urozmaiconym brzmieniem, ciekawą harmoniką, oryginalną pracą motywiczną” – zresztą żaden z tych elementów mnie nie przekonuje, bo Newman już je wcześniej wałkował. Zresztą Newmana też każdy pamięta za temat do „American Beauty” a nie za cokolwiek innego.
Bo zwraca się ku tradycji, ale jednocześnie pozostaje mocno osadzony w realistyczniejszej otoczce i jest mocno psychologicznym filmem w porównaniu z całą resztą towarzystwa. Zresztą: obejrzyj film, naprawdę nie ma w tym stwierdzeniu przesady, że muzyka wypada w nim lepiej i bardziej się potem podoba płytowo.
fajne to tyle ze szukam nut do skyfall znalazłam na google ale bez refrenu pomozecie?znalezdz cały utwor dawajcie linki:)