„W obliczu śmierci” – znane także u nas jako „Żywe światło dnia” – to kolejna zmiana twarzy najsłynniejszego agenta MI-6, a zarazem obranie nieco poważniejszej, bardziej realnej stylistyki jego przygód. Wcielający się w Bonda Timothy Dalton nie był już takim dowcipasem i radosnym kobieciarzem, jak Moore. Był bardziej wyrachowany, a jednocześnie ludzki w swoich działaniach, jakim z czasem dodano wręcz osobistego wydźwięku.
Osobisty okazał się ten film również dla Johna Barry’ego, gdyż stanowił jedenasty i zarazem ostatni film z serii, do którego muzykę napisał – przy kolejnej odsłonie maestro nabawił się poważnych problemów zdrowotnych i już na dobre pożegnał się ze światem 007, choć niejednokrotnie namawiano go do powrotu. Być może dlatego w uszach fanów jest to pozycja wyjątkowa i uważana za jedną z najlepszych jego ilustracji w całym cyklu. Sam kompozytor pojawia się tu również przed kamerą, w ostatniej scenie dyrygując orkiestrą…
Tradycyjnie jednak całość rozpoczyna piosenka przewodnia. Po wielkim sukcesie „A View to a Kill”, producenci znowu sięgnęli po gwiazdy muzyki pop – tym razem norweski zespół a-ha, który wówczas podbijał świat szlagierem „Take on me”. Kapela nie opierała się długo takiej ofercie, choć po latach nie wspomina tej pracy dobrze, gdyż dochodziło ponoć do wielu konfliktów z Barrym. Gotowy przebój tytułowy nie zrobił zresztą równie dużej furory, co AVTAK, lecz i tak cieszył się dużą popularnością. Nie bez kozery zresztą – to wielce atrakcyjna, zapadająca w pamięć i doskonale oddająca klimat filmu piosenka, która ani trochę się nie zestarzała i wciąż stanowi jeden z atutów całej kompozycji.
Muzykę wydano już w okolicy premiery filmu – album od Warner Bros. liczył sobie 12 utworów i zamykał w blisko 35 minutach grania, w których znalazło się także miejsce dla pozostałych dwóch przebojów, tym razem od formacji The Pretenders. Tym samym „The Living Daylights” jest rzadkim przypadkiem bondowskiej produkcji z aż trzema oryginalnymi hitami. Przez pewien czas był to równie rzadki przykład ilustracji z tego uniwersum, która doczekała się rozszerzonego wznowienia. Dokonał tego Rykodisc w ponad dekadę później, dając fanom „Deluxe Edition” z aż 21 ścieżkami, z których 9 to utwory bonusowe. Ten sam materiał znalazł się potem w czarnej serii „Remastered” od EMI, która przypadła na rok 2003.
Nie dziwota zresztą, skoro Barry autentycznie wspiął się tu na wyżyny, tworząc wyjątkowo przystępną, niezwykle lotną i cieszącą uszy ilustrację, która praktycznie nie ma złych punktów. Owszem, ś.p. mistrz bywa tu odrobinę monotematyczny, gdyż bombastyczny i przeważający na albumie action score opiera się właściwie na jednej i tej samej melodii, a i na drugim planie – mimo perfekcyjnej jak zwykle liryki oraz fragmentów dramatycznych, przeznaczonych dla bad guyów – nie usłyszymy jakiegoś wielkiego zróżnicowania.
Z każdego utworu wylewa się specyficzna, niczym tak naprawdę nie zaskakująca atmosfera przygód agenta Jej Królewskiej Mości (oraz ogółem charakterystyczny styl Barry’ego, w jakim łatwo doszukać się chociażby zapowiedzi „Tańczącego z Wilkami”), a i często wybrzmiewają nuty słynnego tematu, na przemian z powracającą linią melodyczną poszczególnych piosenek. Niemniej kolejne, ciekawe aranżacje sprawiają, że nie ma mowy o nudzie – nawet biorąc pod uwagę długość płyty.
Niejakie zmęczenie materiału zaczyna doskwierać dopiero pod sam koniec – i to w utworach stricte bonusowych, a więc skierowanych do najbardziej wnikliwych melomanów. Mniej więcej od „Murder at the Fair” coraz częściej do głosu dochodzi mało ciekawy underscore, swój punkt kulminacyjny osiągając w, szczęśliwie krótkim, „Final Confrontation”. I choć napięcie nie opada ani na moment, to emocje już trochę mętnieją.
Za późno jednak, by zepsuć ogólne wrażenia z odsłuchu, bowiem jest to bez cienia przesady jedna z najlepiej sprawdzających się poza ekranem płyt spod znaku dwóch zer i siódemki. Można ją zatem jedynie polecać – zarówno słuchaczom obcykanym już z bondowską sagą, jak i nowicjuszom w temacie. Nikt nie powinien wyjść z tej konfrontacji zawiedziony, gdyż jest to muzyka wielokrotnie przeskakująca numer słynnego agenta – muzyka na 102!
James Bond powróci w naszych recenzjach…
Skoro opus magnum Bonda był Goldfinger, który dostał 4 nuty, to czemu ten ma 5 nut.
Ponieważ opus magnum nie musi wcale oznaczać najlepszego (także pod względem ocen) tworu, ale najważniejsze – pod tym względem Goldfinger takowym osiągnięciem w swiecie Bonda jest bez dwóch zdań, natomiast TLD uważam, iż jest lepsze pod względem ogólnych doznań, także tych płytowych.