Ósmy film o przygodach Bonda, Jamesa Bonda, to jednocześnie pierwszy występ Rogera Moore’a w tej roli. To także jedna z, mimo oscylowania wokół religii Voodoo, mocno stąpających po ziemi odsłon 007. Jak zwykle nie brakuje głupot lub przegiętych, typowych dla tego uniwersum akcji, niemniej całość po latach wciąż trzyma fason i styl, a solidna obsada aktorska nie pozwala się nudzić.
Na wskroś wyjątkowa pozostaje również ścieżka dźwiękowa do tego filmu. Po raz pierwszy postawiono na wyjątek od reguły, jaką przez lata był John Barry (w owej chwili niedostępny) i powierzono ilustrację George’owi Martinowi – legendarnemu producentowi i aranżerowi, znanemu głównie z długotrwałej pracy z Beatlesami. Słynna czwórka z Liverpoolu szeroko odbija się zresztą na całym soundtracku, bowiem piosenkę napisał i wykonał nie kto inny, jak Paul McCartney.
Już jako eks-żuczek, Paul był głównym wyborem producentów. Tradycyjnie nie obyło się jednak bez drobnych spięć. Pierwotnie do wykonania tytułowego szlagieru chciano zaangażować nieśmiertelną Shirley Bassey. McCartney postawił wtedy ultimatum, na które przystano przez wzgląd na pozycję artysty, który wespół ze swoją ówczesną żoną, Lindą, napisał tekst oraz zaśpiewał go wraz z założonym po rozpadzie The Beatles zespołem Wings. Tak powstała pierwsza w historii Jej Królewskiej Mości piosenka, którą nominowano do Oscara oraz najpopularniejszy hit MI-6 w owej chwili. Z dzisiejszej perspektywy to natomiast klasyka nie tylko Bonda, ale i rocka jako takiego. Wielokrotnie przerabiany przez innych muzyków oryginał doczekał się również nominacji do Grammy, jaką wyróżniono także wersję grupy Guns N’ Roses z 1991 roku.
Sam score też cieszył się sporą popularnością, przez lata będąc regularnie wznawiany w niezmienionej formie. W końcu przyszedł czas na czarną serię wytwórni EMI, której wydanie zbiegło się z 30-leciem powstania filmu. Muzyka doczekała się zatem stosownego odświeżenia dźwięku i rozszerzenia materiału, jaki zamknął się ostatecznie z blisko godzinie grania. Płyty bynajmniej nie zapełniono przy tym zbędnymi fragmentami anonimowej tapety, a wręcz przeciwnie – to jeden z tych tytułów serii, którym wznowienie bardzo dobrze służy.
Martin nie odstawił tu zresztą fuszerki, komponując solidną i zarazem klimatyczną muzykę, jaka nieźle wpisuje się w tajemniczą atmosferę haitańskiego kultu oraz pozostaje na wskroś bondowska. Maestro zręcznie łączy obie formy wyrazu, nie faworyzując przy tym żadnej z nich. Proporcje są więc odpowiednie, funkcja ilustracyjna utrzymana na standardowo wysokim poziomie, a przyjemność z odsłuchu jest całkiem spora. Czegóż chcieć więcej?
Być może zabrakło tu nieco oryginalności, charakteru. Chociaż kompozytor naznaczył swoje dzieło sympatycznym, lekko funkowym brzmieniem, a wszelka muzyka akcji spisuje się bez zastrzeżeń, to jednak kompletnie nie zaskakuje słuchacza. Cieszy ucho i ma w sobie sporo energii, ale zarazem brak jej pazura, jest trochę nazbyt luzacka, milusia, przez co niekiedy traci wydźwięk i ociera się o kicz („Bond and Rosie”). Martin za rzadko popuszcza w niej wodze fantazji. Większość partytury wydaje się niemal żywcem wyjęta z dokonań Barry’ego i ciutkę zachowawcza, a miejscami – jak na przykład w wyjątkowo płaskim „Gunbarrel” – klasyczna i wtórna aż do bólu. Słowem brzmi tak, jakby twórca bał się dodać więcej od siebie, by nie skalać świętości.
A skoro już o tym mowa, to i miejsce akcji oraz wątek Voodoo nie zostały jakoś specjalnie zgłębione. Owszem, skutkują takimi atrakcjami, jak niezwykle lotne „Baron Samedi’s Dance of Death” i egzotyczne „San Monique” oraz przychodzącymi w sukurs, dwoma innymi hitami śpiewanymi z pogranicza jazzu i gospel (z których jedna to po prostu inna wersja piosenki przewodniej), lecz znowuż jest to wszystko trochę za bardzo grzeczne, bezpieczne i pozbawione chociażby kilku mroczniejszych pociągnięć. Za dużo live, za mało die, jakie z pewnością zróżnicowałoby całą pracę, nadało jej głębi oraz pomogło dramaturgii.
Ogólne wrażenie jest jednak pozytywne. Rockowo-popowe dźwięki są atrakcyjne, a częste wykorzystywanie melodii wiodącej i/lub taktów tytułowej piosenki zgrabnie spaja materiał. Ten mógłby być co prawda lepiej, bardziej chronologicznie zmontowany, ale i bez tego jest niezwykle słuchalny i zarazem wielce odprężający. Muzyka swobodnie płynie z głośników i jest na tyle ciekawa, że bez problemu powinna trafić także do melomanów nie lubujących się w szpiegowskich klimatach. Zdarzają się co prawda momenty, do których – podobnie, jak do odgórnie przyjętego stylu – trzeba mieć przekonanie, lecz generalnie „Żyj i pozwól umrzeć” łatwo zaliczyć do najbardziej kanonicznych części sagi o brytyjskim agencie.
James Bond powróci w naszych recenzjach…
0 komentarzy