Pomiędzy "Licence to Kill", a kolejną odsłoną Bonda minęło bardzo dużo czasu, co miało związek z trzema czynnikami: porażka ostatniej części w oczach widzów, nagłe zmiany polityczne na świecie oraz oczekiwanie na wolny termin Pierce’a Brosnana, który był brany pod uwagę już przy poprzednich projektach, jednak jego zobowiązania względem popularnego serialu "Remington Steel" sprawiły, że nie mógł przywdziać smokingu w latach 80. Nowy Bond ujrzał więc światło dzienne dopiero w 1995 roku i musiał wpasować się w wciąż zmieniającą się rzeczywistość, jednocześnie zachowując ducha serii. Na widzów czekało więc sporo zmian, łącznie z muzyką. Na jej twórcę tym razem wybrano, będącego u szczytu popularności po premierze "Leona" Francuza, Erica Serra.
Jego gotowe dzieło nie spotkało się jednak ze zbyt wielkim aplauzem i nie dziwota – jest bardziej charakterystyczne dla samego Serry, niż dla serii o agencie 007. Mi osobiście przypomina szczególnie jego mroczną "Nikitę", w której kompozytor posłużył się podobnymi rozwiązaniami i bliźniaczą elektroniką. Jednak pomimo pewnych skojarzeń oba albumy różnią się od siebie znacznie, a "GoldenEye" nie jest też taki tragiczny, jak to się przyjęło. Piosenkę otwierającą płytę pominę, gdyż jest to chyba jeden ze sławniejszych, a już na pewno jeden z lepszych bondowskich szlagierów. Warto tylko wspomnieć, że autorami słów do niej są Bono i The Edge ze znanej grupy U2. Od razu odhaczę też piosenkę końcową, którą – jak przystało na tradycję kompozytora – wykonuje sam Serra i idzie mu to całkiem dobrze, zważywszy na to, że twórca ten nie posiada na tym polu jakichś szczególnych zdolności. "The Experience Of Love" przypomina mi właśnie nieco "The Dark Side Of Time" ze wspomnianej wcześniej "Nikity", choć oczywiście nie posiada tego samego pazura, a bardziej opiera się na miłosnej nucie, której w tej kompozycji jest całkiem sporo.
Podobne odczucia miałem przy "We Share the Same Passions" czy "A Little Surprise For You", które także swobodnie mogłyby zaistnieć w filmie o francuskiej zabójczyni. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć, po prostu słuchając tych fragmentów nasunęła mi się "Nikita", głównie za sprawą klimatu i charakterystycznego stylu (gitara, saksofon, perkusja) kompozytora. Nie były i nie są to bardzo silne skojarzenia, tym bardziej, że na tym kończą się podobieństwa. Należy mieć na uwadze, że wciąż jest to muzyka do Bonda, a więc Serra (chcąc nie chcąc) musiał tu wpleść motywy charakterystyczne dla serii, co też z jako takim powodzeniem zrobił. Myślę, że klimatyczne "The Goldeneye Overture", piękna, liryczna "The Severnaya Suite" czy choćby świetne "Run, Shoot, and Jump" są tego najlepszymi przykładami. Co więcej, poza wpleceniem własnego stylu oraz podtrzymania bondowskiego klimatu, Serra stworzył kilka naprawdę świetnych kawałków (np. "Ladies First"), które od razu przywodzą na myśl film. A w przypadku muzyki z tej serii jest to trochę trudne zadanie, szczególnie gdy spojrzeć na klasyczne dzieła Barry’ego – tak bliźniaczo do siebie podobne.
Można mieć sporo zastrzeżeń do samej płyty, która jest zdecydowanie za długa, często zbyt jednostajna i przyciężka, jak na akcję i humor prezentowany w "GoldenEye". Serra nie wykorzystał też potencjału leżącego w action score i zamiast rozwinąć to, co zawarł w kapitalnym "Run, Shoot, and Jump" (które jest jednak zdecydowanie za krótkie), to za bardzo poszedł w dramatyczny underscore. Równie często gubi go też zbytnie przywiązanie do własnego stylu, co świetnie widoczne jest w – skądinąd fajnym – "A Pleasant Drive In St. Petersburg", który stanowi tak bardzo charakterystyczny dla Serry kolaż i zamiast pośrodku albumu, powinien znaleźć się na końcu, oznaczony jako remiks lub bonus track.
Generalnie jednak płyta trzyma poziom i jest w jakiś sposób charakterystyczna, a parę fragmentów jest nas w stanie przyciągnąć na dłużej. Jednak trudno mi wystawić wysoką ocenę, gdyż kompozytor ma na swoim koncie bardziej udane partytury, że wspomnę raz jeszcze "Nikitę". Także seria Bonda ma w katalogu lepsze pozycje, a sama płyta dla przeciętnego słuchacza – oprócz dwóch piosenek i może z jednego utworu – nie będzie stanowić większej atrakcji. Mimo wszystko uważam, że muzyka ta nie jest tak fatalna, jak się powszechnie uważa – co więcej, jest w jakimś stopniu zadowalająca. Można więc po nią sięgnąć bez większych oporów, choć lepiej zrobić to dopiero w przypadku, gdy faktycznie spodobał nam się film.
Soundtrack został jednak mocno skrytykowany: wszelkiej maści krytycy muzyczni uznali pracę Francuza za słabą i zbyt rozklekotaną, narzekali na odejście od stylu Johna Barry’ego i tandetną elektronikę. Dobrze, że Serra nie naśladował niewolniczo Barry’ego, jak to czasami czyni David Arnold. Serra postawił na swój styl i się nie pomylił, bo muzyka w obrazie sprawuje się znakomicie. A czy to nie jest przypadkiem najważniejsze, mądralińscy Panowie krytycy? Muzyka Serry w „Goldeneye” jest pełna suspensu, gdyż Martin Campbell tym razem postanowił nakręcić pełnokrwisty thriller połączony z dynamiczną akcją. Kompozycje często są mocno liryczne, ponieważ obserwujemy tragedię ludzi z bazy w Severnya, surową przeprawę Natalyji w śniegu i rozterki Bonda na przepięknej plaży, która sprawia, że cała historia zyskuje jeszcze bardziej dramatyczny wymiar. „Goldeneye”, to najbardziej dramatyczny soundtrack do „Bonda”, a liryką – nie boję się tego powiedzieć – miażdży nawet bondowskiego Barry’ego. W scenach akcji, Serra sprawuje się znacznie słabiej, ale nadrabia emocjami, dramatyzmem i czystym brzmieniem orkiestry w pozostałych utworach. Krytycy przesadzili, Serra skomponował unikatowy soundtrack, zupełnie inny od prac Barry’ego i Arnolda i naprawdę świetnie wypadający w filmie.