James Bond nie umiera nigdy. Jako żywo udowadnia to „Śmierć nadejdzie jutro”, która swego czasu faktycznie pogrzebała na moment najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości. Mizerny odbiór filmu nie pomógł również ścieżce dźwiękowej Davida Arnolda, uznawanej przez lata za jedną z najgorzej wydanych w historii MI-6. Ale co się odwlecze…
Na sam koniec roku 2017 do tego tytułu postanowiła z rozmachem powrócić wytwórnia La-La Land, czego efektem wypuszczona przez nią, odświeżona, rozszerzona i limitowana do pięciu tysięcy sztuk edycja, za którą wyłożyć należy 30 dolarów amerykańskich. Za jej produkcję odpowiada sam maestro wespół z Neilem S. Bulkiem. Obaj panowie przygotowali wraz z Dougiem Schwartzem całkowicie nowy master z oryginalnych taśm analogowych kompozytora, oddając w ręce melomanów praktycznie cały napisany na potrzeby filmu score wraz z przyległościami. Oprawiono go w dodatku w estetyczne etui z mnóstwem grafiki, ekskluzywną książeczkę z całą gamą informacji na temat zawartości i komentarzem Arnolda.
O tym, że jest to definitywne wydanie tej muzyki, świadczą same liczby. Oryginalny soundtrack (o którym była już odrębna recenzja) zawiera zaledwie niecałą godzinę materiału, na który składa się piętnaście utworów – w tym piosenka Madonny oraz remix tematu przewodniego. Tych dwóch ostatnich nie znajdziemy na edycji Lali (a powodem tego są oczywiście prawa autorskie i wysokie koszta tantiem), ale w zamian dostajemy całą dodatkową godzinę nigdy wcześniej oficjalnie niewydanych kompozycji, w tym różne wersje poszczególnych tematów, ich rozszerzone warianty, a nawet melodia pod… alternatywne zakończenie. Wszystko to rozbito na dwa krążki, na których znajdziemy blisko 150 minut (!!) chronologicznie ułożonego grania. Tyle jeśli idzie o fakty. A jak wrażenia?
Trzeba przyznać, że takie kolosy zawsze budzą mieszane uczucia. Samo przejście przez gąszcz nut wymaga czasu, nieustannego skupienia i cierpliwości. W dodatku każda, nawet najbardziej atrakcyjna muzyka posiada z natury momenty wyraźnie słabsze – takie, które poza filmem bronią się słabo lub w ogóle nie mają prawa bytu. Czyni to odsłuch problematycznym doświadczeniem, nie zawsze zwieńczonym satysfakcją. W przypadku rozszerzonego albumu do „Die Another Day” wszystkie te obawy częściowo spełniają się.
Generalnie nie ma sensu rozdrabniać się nad całą zawartością, dokonując dogłębnych porównań poszczególnych utworów, analizować każdą sekundę nowego materiału. W wersji rozszerzonej względem oryginalnego soundtracku i tak pojawia się tu jedynie otwierające całość „On The Beach” – i tak, wypada teraz zdecydowanie lepiej. W pozostałych przypadkach (dla przypomnienia, są to: „Hovercraft Chase”, „Some Kind of Hero?”, „Welcome to Cuba” – występujące autonomicznie, jak i będące częścią „What’s In it For You? / Cuba” – „Jinx Jordan”, „Jinx & James”, „A Touch of Frost”, „Icarus”, „Laser Fight”, „Whiteout”, „Iced Inc.”, „Antonov” i „Going Down Together”) mamy dokładnie te same nuty, nieznacznie jedynie zyskujące w odświeżonej jakości dźwięku (punktuje tu zwłaszcza potężny „Antonov” z wokalizami Nataszy Atlas). Niektóre z nich doczekały się co prawda na drugim krążku swoich filmowych i/lub orkiestrowych aranżacji, ale różnice pomiędzy nimi są z reguły czysto kosmetyczne i należy odbierać je tylko jako sympatyczny dodatek do głównego dania (stąd wszystkie otrzymały taką samą notę).
Co oczywiste, najlepiej doprawiona jest w nim muzyka akcji – bombastyczna, dynamiczna, typowa dla bondowskiego stylu Arnolda. Takie (stare-nowe) fragmenty, jak „Jinx, James & Genes”, „Ice Palace Car Chase”, fragmenty „Switchblades” oraz „Blades”, czy w końcu monumentalne „Antonov Gets It”, to miód dla uszu nie tylko zagorzałych fanów ilustracji przygód brytyjskiego szpiona. To po prostu znakomite przykłady atrakcyjnego (również poza filmem) action score’u – zakorzenionego jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia, czyli w jednym z najlepszych swoich okresów – tak bardzo nieobecne na podstawowym albumie. Szczęśliwie na wydaniu Lali nie brakuje także innych obliczy dystyngowanej filmówki…
Liryka z pewnością chwyci za serce każdego, kto preferuje nieco spokojniejszych, romantycznych klimatów – acz, rzecz jasna, pozostaje w cieniu efektownej akcji, to jednak znakomicie ją uzupełnia, dając nieco czasu na złapanie oddechu. W tej kwestii Arnold także zawsze doskonale odnajdywał się w świecie 007 i DAD nie jest wyjątkiem. Począwszy od fortepianowych wstawek w obu wersjach „Peacefull Fontains of Desire” i delikatnie zarysowanej gitary w „Weelchair Access” aż po bardzo ładne, finałowe „Moneypenny Gets It” na, między innymi, flet – jest na czym zawiesić ucho, przy czym się wyciszyć, nawet jeśli tylko na krótką chwilę (żaden z tych tematów nie przekracza bowiem dwóch minut).
Są także w końcu dwa kawałki niespecjalnie pasujące do reszty materiału, na który, jakby nie słuchać, składa się w większości underscore – z reguły zjadliwy, nierzadko pełen osobliwych niuansów lub nietypowych eksperymentów, również elektronicznych. Jest to, kolejno, źródłowe „Party Trick”, które zapomina się już w połowie, oraz wieńcząca całe wydanie zbitka tematyczna o nazwie „James Bond Will Return”, gdzie agresywne brzmienie i ogólny chaos wypływający z głośników przypominają chwilami obecny na zwykłym wydaniu, a wspomniany już wcześniej remix „James Bond Theme” od Paula Oakenfolda. Czyli szału nie ma, prędzej ból głowy, ale posłuchać można.
Nie da się ukryć, iż z odświeżonej odsłony muzyki Davida Arnolda do „Śmierć nadejdzie jutro” najbardziej zadowoleni będą przede wszystkim fani filmu, ilustracji, kompozytora lub Bonda. Jamesa Bonda. Pozostałych melomanów przestraszyć może sam ogrom całego przedsięwzięcia, któremu poświęcić trzeba przynajmniej kilka wieczorów, aby móc je należycie docenić. Z całą pewnością nie będzie to jednak czas stracony, a rzeczone wydanie warto polecić już choćby z uwagi na jego imponującą szatę graficzną i niebanalną zawartość – wszystko godne najlepszego z najlepszych, czyli agenta 007, który niewątpliwie powróci jeszcze w naszych recenzjach…
Czekam z niecierpliwością na rozszerzone „Tomorrow Never Dies”.
Znakomite wydanie. Wreszcie muzyka z DAD w pełnej krasie. Dużo zyskuje względem wydania regularnego. Szkoda, że tym razem Arnold nie skomponował piosenki tytułowej, zwłaszcza że zaczyn tematu slyszany w „Peaceful Fountains of Desire” bardzo fajny i w kontekście czołówki filmu wydaje się świetnie dopasowany nastrojem. Czekam na rozszerzone wydania TND oraz CR. No i na powrót Arnolda do serii na choć jeden film.
Mam więcej dystansu do tej muzyki, choć wydanie należy pochwalić za materiał zmieniający wizerunek tej pracy po kijowym albumie regularnym.