Thad Spencer mówi o asche&Spencer

Ekskluzywny wywiad

Wiele osób uważa, że Asche & Spencer to duet muzyków komponujących okazjonalnie ścieżki dźwiękowe – nic bardziej błędnego. Jest to świetnie prosperująca firma, która zajmuje się tworzeniem muzyki dla świata reklamy. Na swoim koncie ma ona współpracę z takimi gigantami biznesu jak Apple, MTV, Nike, Porsche, Levi’s, Taco Bell, Volvo czy Sony. Jej obecny właściciel, Thad Spencer, postanowił rozwinąć skrzydła i zainteresował się muzyką filmową. Dzięki temu już w roku 2001 członkowie Asche & Spencer napisali muzykę do wielokrotnie nagradzanego obrazu „Monster’s Ball”. W tym roku Asche & Spencer oferuje nam swoją kolejną ścieżkę dźwiękową, z filmu „Stay”. Więcej o tej ciekawiej firmie, jej twórcach, funkcjonowaniu i podobieństwach do Media Ventures możecie się dowiedzieć z poniższego fragmentu wywiadu, który z Thadem Spencerem przeprowadził portal Tracksounds.

Zanim skomponowaliście muzykę do filmu „Monster’s Ball” Waszym głównym zajęciem były reklamówki. Zgadza się?

Zgadza się.

Planujecie kontynuować dalej pracę nad reklamami telewizyjnymi czy może zastanawiacie się nad przerzuceniem się na robienie muzyki filmowej?

No cóż, muzykę do reklam robimy już od 1988 roku, więc niemal 15 lat… i zrobiliśmy jej bardzo dużo. W ciągu ostatnich pięciu lat, pracowaliśmy przeciętnie nad 220 do 230 reklamami rocznie. Tak, więc robimy swoje porządnie i płacą nam za to dobrze. To pozwoliło nam się rozbudować i mamy już osiem nowych studiów nagraniowych, w których pracuje ośmiu kompozytorów. To prawie jak spełnione marzenie. Zawsze liczyliśmy na to, że może kiedyś uda nam się zaangażować do jakiegoś filmu, ale nie chcieliśmy robić tego ze wszelką cenę. 

Więc robienie muzyki filmowej było waszym celem od samego początku czy może ten pomysł w Was powoli dojrzewał?

Nie wiem czy to było naszym celem od samego początku. Głównym naszym celem było zarobić na mieszkanie i pozostać w muzyce. To wszystko doprowadziło nas do świata reklamy, który był dla nas odpowiednim środowiskiem. Miało to oczywiście swoje minusy, w postaci komitetów, które zwykle są wciągane do reklamy. Ale, znowu, to bardzo dobrze płatne zajęcie, które zmusza się do przebywania z tymi ludźmi przez bardzo krótki czas – czasem tylko dwa albo trzy dni. Tak, więc jest to dobry trening, który w szczególny sposób przygotował nas do pracy w świecie filmu. Dlatego teraz jesteśmy w stanie podołać każdemu wyzwaniu, jakie rzuci nam świat.

Więc jakie są różnice w pracy nad reklamami a muzyką filmową?

No cóż, przede wszystkim ujęcia w filmie są dużo dłuższe. Poza tym w filmie nie organizuje się, w każdym razie jak do tej pory, ogromnych komitetów jak to jest powszechne w reklamie, gdzie mamy copy-writera, dyrektora artystycznego, producenta, reżysera twórczego i asystenta reżysera twórczego. W reklamie wszyscy ci ludzie mówią Ci, co masz robić i nie zawsze sami się ze sobą zgadzają w tym, czego chcą. Tak więc w przypadku „Monster’s Ball” mieliśmy taką cudowną sytuację gdzie musieliśmy się dogadywać z jednym człowiekiem i jego wizją. Dostaliśmy wielką szansę i przestrzeń by zrobić to, czego tylko pragniemy.

Możecie powiedzieć, że Wasze pierwsze spotkanie z filmem było czymś pozytyw- nym?

Absolutnie. To był niewiarygodny sen. Lionsgate było nieprawdopodobnie otwarte. Dali nam niemal wolną rękę w komponowaniu muzyki.

Czy wszyscy kompozytorzy, których masz w zespole, pracują przy każdym projekcie?

To bardzo dobre pytanie. Oto jak wyglądała sytuacja w przypadku „Monster’s Ball”. Dostaliśmy scenariusz po czym rozmawialiśmy z reżyserem i music supervisor’em, gdzie uzgodniliśmy, w których scenach, według nas, mamy coś do zrobienia. To oczywiście uzgodniliśmy wcześniej z wszystkimi kompozytorami na specjalnym spotkaniu (tak właśnie robimy przy reklamach). Zazwyczaj omawiamy wtedy wszystkie projekty i rozdzielamy je między siebie. W tej sytuacji postanowiłem zaangażować wszystkich kompozytorów tak, że jako grupa komponowaliśmy zarówno indywidualnie jak i wspólnie. Początkowo skomponowaliśmy około stu minut muzyki, którą przekazaliśmy reżyserowi i music supervisor’owi. Oni w tej postaci mogli spokojnie przesłuchać tą muzykę, która w rzeczywistości była zbiorem takich naszych eksperymentów. Pracowaliśmy na bardzo ograniczonym instrumentarium. Wszyscy komponowaliśmy z tymi samymi ograniczeniami, ale wszyscy interpretowaliśmy je inaczej. Pozwoliliśmy edytorowi i reżyserowi zdecydować, co z tych stu minut muzyki najbardziej im się podoba. Tak, więc oni wybrali kawałki, które najbardziej im odpowiadały i tym samym powiedzieli nam, którzy indywidualni kompozytorzy będą dalej pracować nad tym projektem. Zatem powiedzieli nam, kogo potrzebują do swojego filmu bazując na tym, co im się podobało. Ostatecznie byłem to ja i dwaj inni kompozytorzy. 

Mark Asche był współzałożycielem „Asche & Spencer”. Czy nadal jest w firmie?

(Śmieje się) Nie już nie jest. Wiesz, nikt w świecie reklamy nigdy nie zadał tego pytania, teraz przy okazji muzyki filmowej wszyscy to robią. Myślę, że ludzie związani z muzyką filmową są po prostu ostrzejsi.

Dlaczego więc nazwa pozostała?

Myślę że w świecie reklamy najlepszym rozwiązaniem są takie właśnie współprace, które budują dobrą jakość. Mark i ja założyliśmy firmę jakieś 10 lat temu. Od odszedł, bo miał dosyć ciągłego dogadywania się z twardogłowymi ludźmi z reklamy. Teraz jest dużo bardziej szczęśliwy pisząc muzykę samodzielnie. Zostawiłem nazwę, bo mi się podobała. To taki rodzaj dwuznaczności. Ona sugeruje, że jesteśmy jakąś Brytyjską firmą prawniczą albo coś w tym rodzaju. To łatwo zapada w pamięć. To, do czego dążymy, to stworzenie sytuacji, w której, nawet gdybyśmy mieli czterech czy siedmiu kompozytorów pracujących nad projektem, to zawsze byłby on podpisany „Asche & Spencer”. To pozwoli nam wszystkim zaistnieć na rynku. To coś na kształt tego, co dokonał zespół „Tangerine Dream”.

Jak byś porównał Asche & Spencer do Media Ventures?

No cóż. Model Media Ventures jest bardzo podobny, jakkolwiek są pewne różnice. Hans Zimmer czasami przypisuje sobie całe ścieżki dźwiękowe, mimo że inni piszą niektóre ich fragmenty. Z drugiej strony, jeżeli on zorientuje się, że ktoś znacząco przyczynił się do projektu, Zimmer zamieszcza jego nazwisko obok swojego. Nasz pomysł jest bardziej prostolinijny. My nie dbamy o to czyje nazwisko będzie na okładce płyty. Na pierwszym miejscu jest zawsze firma… a my wszyscy jesteśmy na drugim planie. 

Zdaje się, że obecnie decydujecie się przyjmować tylko takie projekty, które nie mają żadnej muzyki tymczasowej (temp-tracku).

Tak. To dla nas bardzo istotne. Piszemy muzykę zawczasu i dajemy twórcom pełną paletę naszych możliwości, z której oni mogą wybierać. W zamian nie jesteśmy stawiani przed temp-trackiem. Z konstruowania muzyki tymczasowej nie wynika nic dobrego. Jedynym pozytywnym aspektem jest to, że wytwórnia dostaje swój film niezależnie od wykonawców. Minusem jest to, że ostateczny, score będzie pochodną temp-tracku, który jest prawdopodobnie pochodną innego score’a. Myślę, że to dlatego „Monster’s Ball” zwrócił uwagę tylu osób. To nie jest tak, że jest to zupełnie nowa forma muzyki, ale z całą pewnością można powiedzieć, że nie opiera się ona na żadnej innej ścieżce dźwiękowej z ostatnich 30 lat.

Więc twierdzisz, że kreatywność ma największe znaczenie dla Ciebie i Twojego zespołu?

Absolutnie. Inaczej to już nie jest zabawne. Chodzi mi o to, że naprawdę duże pieniądze zarabiamy robiąc reklamy, więc filmów nie robimy żeby się wzbogacić. Widzimy miliony, miliony dolarów w biznesie reklamowym każdego roku, więc jesteśmy bardzo szczęśliwi i jeśli chcemy tylko robić pieniądze… no cóż, to je robimy. My chcemy robić muzykę filmową tylko po to żeby wyrazić jej artystyczne aspekty. Oczywiście chcemy odnosić jakieś sukcesy, zarobić trochę pieniędzy i zyskać szacunek…  ale najważniejsza jest nasza radość z faktu współpracy z ludźmi z przemysłu filmowego. Chcemy się rozwijać w tym obszarze i dlatego możemy współpracować z tymi ludźmi, którzy robią najbardziej interesujące filmy.

Podobno macie swój własny dział artystyczny w waszym domu?

Tak, mamy. Mamy małego bzika na punkcie wszystkiego, co jest związane z tym, co robimy. Przede wszystkim mamy bzika na punkcie kontroli, jeśli chodzi o naszą pracę. Mnóstwo podobnych firm ma małe grupy kompozytorów, ale kiedy przychodzi czas na nagranie muszą korzystać z wielu ułatwień. Zawsze nienawidziłem tego modelu działania, ponieważ chciałem mieć pełną kontrolę nad tym, co robię. Chcę wiedzieć, że mój pokój brzmi tak a nie inaczej i że zawsze jest dostępny i działa jak powinien. Sami budujemy nasze studia i ta sama zasada przyświeca wszystkiemu, co robimy

Asche & Spencer zajmuje się także projektowaniem dźwięku. Czy chcielibyście zająć się tym także w filmach?

Robimy mnóstwo tego w reklamach, ale nie interesuje mnie robienie czegoś takiego w filmach. To okrutna robota. Takie dźwięki zazwyczaj są bardzo krótkie i trzeba ich ogromnej ilości żeby zapełnić, chociaż jedną minutę. 

Wydaje się, że obecnie samodzielne projektowanie dźwięków, które są później włączane w muzykę jest bardzo modne. Czy przewidujesz, że ten trend będzie kontynuowany czy może zniknie w najbliższych latach i czy sądzisz, że moglibyście komponować w ten sposób?

Szczerze, myślę, że nie zmierzamy w kierunku filmów, które wymagałyby takiej muzyki. Nie sądzę żeby uczucie podążania za trendami było dla nas pociągające czy interesujące, myślę, że bardziej wolimy przedstawiać tak dużo poziomów emocjonalnych jak to możliwe. To nas interesuje najbardziej i daje nam to przyjemność i satysfakcję. W „Monster’s” Ball” jest mnóstwo chłodnych momentów i naszym wyzwaniem i zadaniem było, aby odkryć tam właśnie coś dobrego. Oczywiście było to bardzo trudne, ale nadal sprawiało przyjemność. Kiedy zaczyna się wchodzić bardziej właśnie w takie projektowanie dźwięku, które my nazywamy „sound scoring”, zaczynasz manipulować z dźwiękiem i z muzyką tak by otrzymać pewien rodzaj nowej palety barw. Takie rzeczy nie należą do tych, które unikają wielu emocji. One są bardzo efektowne. Myślę o filmach takich jak „Requiem dla Snu”, na przykład. Tam score był oparty na takim projektowaniu dźwięków.  Ostatecznie film jest jak taka bardzo długa reklama, patrząc na to jak był składany. My robimy coś podobnego w reklamach i jesteśmy w tym dobrzy, w tym formacie, ale mimo wszystko wolimy zmierzać w kierunku rzeczy, które są trochę bardziej emocjonalne. 

Czy uważacie się za „fanów” muzyki filmowej?

Tak, cóż, to może zabrzmi nieco naiwnie, ale wszyscy mamy ludzi, których lubimy. Każdy z zespołu ma ścieżki dźwiękowe, które podziwia. To nie jest tak, że jesteśmy próżni. Wszyscy oglądamy filmy jak szaleni. Wiemy, co lubimy a czego nie. Każdy z nas ma swoje zdanie na każdy temat. Kiedy spotykamy się by omówić jakiś scenariusz czy projekt każdy przychodzi z czymś innym. Moim zadaniem jest zebrać wszystkie opinie i tak nimi pokierować żeby znaleźć jakiś kompromis, który zadowalałby wszystkich. Wychodzi na to, że panuje u nas pewien rodzaj demokracji, chociaż na koniec… to tak naprawdę dyktatura. 

Fragment wywiadu dla TRACKSOUNDS!

Tłumaczenie i opracowanie: Łukasz Waligórski

Wywiad przeprowadził: admin

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

John Lunn

John Lunn

Z Johnem Lunnem spotkałem się w trakcie 8. Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie – niski, korpulentny, o przyjaznym sposobie bycia oraz pełen iście brytyjskiej mieszanki dowcipu i zdrowego rozsądku. Był trochę zmęczony, poprzedniego wieczoru brał udział w...

007 Muzyczne uniwersum

007 Muzyczne uniwersum

Niemal tuzin kompozytorów, kilkudziesięciu wokalistów i setki godzin nagrań – oto jak po pięciu dekadach prezentuje się muzyczne oblicze uniwersum Jamesa Bonda. Niezapomniane tematy, charakterystyczne brzmienie i niepowtarzalne piosenki stanowią wyjątkową kartę w...

Elliot Goldenthal

Elliot Goldenthal

Wywiad z kompozytorem, który ma na swoim koncie Oscara to nie lada gratka dla każdego dziennikarza zajmującego się muzyką filmową. Szczególnie, kiedy jest on tak zapracowany jak Elliot Goldenthal, a umówienie się z nim na rozmowę graniczy z cudem. Mieszkający na co...