Jeżeli wydaje wam się, że tradycyjny film familijny zupełnie już wymarł, zastąpiony rozbuchanymi animacjami i widowiskami fantasy, jesteście w błędzie. „Paddington” udowadnia, iż nie tylko niektórym wciąż chce się takie kino robić, ale potrafią też stworzyć obraz w swej konwencji doskonały. Opowieść o przygodach niedźwiadka z mrocznych zakątków Peru bawi, uczy, wzrusza i godna jest najwyższych pochwał za pomysłowość oraz realizacyjny kunszt.
W tej ostatniej kategorii mieści się także muzyka Nicka Uraty. Kompozycja śmiało daje o sobie znać już na samym początku i parokrotnie bardzo mocno zaznacza się w trakcie seansu. Najlepszy muzyczny pomysł „Paddingtona” wykorzystuje przy tym muzykę źródłową. Parokrotnie w filmie słychać latynoskie piosenki, nawiązujące do kompozycji londyńskich imigrantów z okresu, gdy Michael Bond pisał pierwsze książeczki. Jedna z nich pojawia się, kiedy niedźwiadek po raz pierwszy jedzie taksówką po ulicach Londynu. Jest ciemno i mokro, a z głośników dobiegają latynoskie dźwięki. Tworzy to fantastyczny kontrast, który zmienia się w zaskakującą, barwną jedność.
Urata także odnosi się do południowoamerykańskich korzeni Paddingtona. W przebojowym „Marmalade Harvest” wprowadza żywiołowy temat prowadzony przez zabawnie bzyczące dęciaki, wsparte miękkimi grzechotkami i bębenkami. Kompozytor zresztą chętnie korzysta z efektów perkusyjnych, które dodają ścieżce dźwiękowej lekkości i dynamizmu. Mocne zaznaczenie rytmu wynika także z tanecznego charakteru wielu utworów. Liryczny motyw główny jest słodkim walczykiem na wysokich rejestrach fortepianu. W jego kolejnych aranżacjach Urata w niewielkim stopniu manipuluje samą melodią, lecz wprowadza zmiany w akompaniamencie. W „Journey from Peru” korzysta z werbli, które sentymentalnemu kawałkowi dodają trochę przygodowego czaru. Natomiast w „Ringing Doorbells” fortepianowi towarzyszą gitara i smyczki, co wydobywa z melodii jeszcze więcej sentymentalnej słodyczy.
Dla równowagi, złowieszcza Millicent, która bardzo chce Paddingtona wypchać, także otrzymuje walczyk o raczej humorystycznym, niż złowrogim charakterze („Millicent's Lab”). Na płycie słuchacz znajdzie też tkliwy marsz i oczywiście Zorbę. W zwiastunie, opartym na scenie demolowania łazienki, wykorzystany jest oryginalny utwór z „Greka Zorby”. W samym filmie zaś ilustruje ją oryginalny utwór Uraty. Prawdopodobnie jednak słynny taniec był wykorzystany jako temp-track, gdyż podobieństwo do niego „Duel with Facilities” jest aż nadto wyraźne.
„Paddingtona” cechuje bardzo gruba kreska. Gdy ma wzruszać, muzyka osuwa się w naiwny liryzm. W humorystycznych scenach akcji dominują rytmiczne akcenty instrumentów dętych i perkusjonaliów, co tworzy dość lekką i elastyczną dźwiękową konstrukcję. Dzięki temu w „Paddingtonie” nie ma właściwie klasycznego mickey-mousingu. Pojawiające się momentami łagodne chóry dodają trochę magii. Najważniejsze jest jednak to, że wszystko działa wyśmienicie. Ścieżkę dźwiękową trudno przeoczyć, gdy ładnie eksponowana bardzo mocno podkreśla charakter poszczególnych scen. Także muzyka źródłowa dobrana została umiejętnie i z pomysłem.
Właśnie za funkcjonowanie w filmie ostateczną ocenę zaokrąglam do czterech nutek. Na płycie bowiem kompozycja wypada nieco gorzej. Jest dość płytka, bardzo oczywista i bez obrazu nie wzrusza już tak bardzo. Ostrzejsze piosenki trochę zgrzytają z łagodnym i miłym oryginalnym materiałem, więc spokojnie można je pomijać. Tym niemniej „Paddington” to urokliwy drobiazg zrobiony fachowo i ostatecznie bardzo przyjemny. Miłośnicy filmu nie powinni przegapić.
P.S. W amerykańskiej dystrybucji „Paddington” został „wzbogacony” oryginalną piosenką Pharrella Williamsa i Gwen Stefani, „Shine”. Wydaje się jednak, iż trudno było stworzyć utwór bardziej niedopasowany do filmu.
Dla mnie trójeczka, acz filmu nie znam (i po zwiastunie tykać nie mam zamiaru) – jednym uchem wlatuje, a drugim wylatuje. Do tego te ograne piosenki i w sumie dość licha tracklista po ich odjęciu (blisko 20 utworów na pół godziny grania). Takie meh!