Trudno to dzisiaj sobie wyobrazić, ale jeszcze na początku XX wieku Chiny były cesarstwem. Jednak Pu Yi – ostatni cesarz miał problemy od początku swojej drogi. Wybrany w wieku trzech lat, rządził marionetkowym państwem, został obalony, wreszcie schwytany przez Rosjan i oddany komunistycznym już Chinom, gdzie poddano go reedukacji. Te pokręcone losy przedstawił w 1987 roku włoski reżyser, Bernardo Bertolucci, w nagrodzonym dziewięcioma Oscarami dramacie „Ostatni cesarz” – wyjątkowym widowisku z olbrzymim rozmachem wizualnym, świetnym aktorstwem oraz niesamowitą muzyką.
Bertolucci chciał, aby ścieżka dźwiękowa wywierała silne emocje związane z historią, a jednocześnie traktował „Ostatniego cesarza” jako zderzenie Wschodu z Zachodem. By tego dokonać, wybrał aż dwóch kompozytorów z różnych kultur – Japończyka Ryuichiego Sakamoto, opromienionego sukcesem debiutu „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence” oraz frontmana zespołu Talking Heads, Davida Byrne'a (wspieranych jeszcze przez Chińczyka Cong Su). Efektem jest praca bardzo eklektyczna oraz nietypowa, jak na film o Dalekim Wschodzie. I nie chodzi tu tylko o ilość kompozytorów. Wydawca score'u – Virgin – z prawie trzygodzinnego filmu wyłuskał niemal godzinny materiał, dzieląc go niejako na trzy, nierówne części.
Pierwsza to dzieło Japończyka i jest to partytura o silnym ładunku dramatycznym. Sakamoto korzysta z etnicznego instrumentarium (koto, pipa, erhu i mandolina – to ostatnie raczej nie jest instrumentem azjatyckim), ale najważniejsza jest tutaj sekcja smyczkowa, stanowiąca silny filar całości. Jego fragmenty oparte są na wspólnej melodii – opisującej bezsilność i słabość władzy Pu Yi. Jest ona bardzo spokojna, ale jednocześnie podniosła i rytmiczna, silnie zakorzeniona w tej kulturze (najbardziej słychać to w pierwszej wariacji utworu tytułowego czy w łagodnym „First Coronation”). Chwyta za gardło, jak w dramatycznym „Open the Door” (mocne wejście smyczków, które gwałtownie przyspieszają – niczym u Wojciecha Kilara – dążąc do gwałtownego finału) lub zaskakuje aranżacją, jak w drugiej, pełnej elektroniki, wariacji i w zmieniającym tempo „The Last Emperor – Theme”. Dwoma odstającymi od tej formuły kompozycjami maestro są dwie ścieżki: minimalistyczne „Rain” z szybkimi pociągnięciami smyków (bardziej w duchu Philipa Glassa czy Michaela Nymana) oraz pozornie ciepłe „The Baby” z klarnetem i przewodzącym fortepianem.
David Byrne idzie w zupełnie innym kierunku. Jego kompozycje są zdecydowanie lżejsze i oparte bardziej na mieszance elektroniki z etniczną muzyką. Ta zmiana pojawia się już w otwierającym film „Main Title Theme”. Zaczyna się od rytmicznych uderzeń bębenka, do którego dołączają cymbały, fortepian, mandolina oraz poruszające i jakże "chińskie" solówki skrzypiec (sporadycznie talerze też dają o sobie znać). Powstaje bardzo skoczna, niemal taneczna melodia, ładnie współgrająca z czołówką. Dalej jest także różnorodnie, chociaż mniej przyjemnie – mroczny syntezator wpleciony pomiędzy delikatne brzmienie fletów i akordeonu w „Picking the Bride”, kameralne „Bed” z niepokojącym wstępem na zapętlone klawisze (imitujące szum i coś na kształt kręcącej się monety), brzdąkające „Wind, Rain and Water”… Z tego zestawu wyłamuje się bardziej dramatyczny „Paper Emperor”, chociaż oparty jest na podobnym zbiorze dźwięków (smętne klawisze i klarnet).
Z kolei Cong Su nie miał tutaj zbyt wiele do roboty – cała jego praca została ograniczona do jednego utworu, mianowicie „Lunch”. W całości oparty na etnice, skrajnie oszczędny w formie, poza ekranem może sprawić trudności z przesłuchaniem do samego końca. Na sam finał dostajemy natomiast pełen skocznego akordeonu portret Placu Czerwonego („The Red Guard”), obowiązkowy walc Johanna Straussa ze sceny balu oraz pieśń wykonaną przez chór młodych komunistek. Wszystkie te fragmenty są tylko i wyłącznie muzyką źródłową i nie należy ich traktować inaczej niż w kategorii ciekawostki.
„Ostatni cesarz” budzi respekt i poraża swoją różnorodnością, bardzo dobrze współgrając z wydarzeniami ekranowymi. Najsilniejsze wrażenie robią kompozycje Sakamoto, chociaż można się przyczepić do faktu, że jest to niemal jedna i ta sama melodia. Czy ta partytura zasługiwała na zdobycie Oscara i inne wyróżnienia przyznawane przez filmowe gremia? Jak najbardziej – jest silna emocjonalnie, poruszająca i jednocześnie nieszablonowo zrealizowana. Gdyby jednak pozostali kompozytorzy dorównywali do poziomu Japończyka, byłaby maksymalna nota. A tak jest "tylko" mocna czwórka.
Nie wiem dlaczego miałbym się przyczepić do rzekomej monotematyczności pracy Sakamoto, skoro zbudowana jest na dwóch wiodących melodiach – jednej zakorzenionej w chińskich wzorcach muzycznych, i drugiej bardziej tradycyjnej i dramatycznej, skądinąd absolutnie znakomitej. Jakkolwiek to właśnie utwory Japończyka są siłą tej ścieżki dźwiękowej. Gdyby nie Sakamoto, to Byrne i Su mogliby tylko pomarzyć o Oscarze.