Księga Boby Fetta
Rozszerzania uniwersum Gwiezdnych wojen na małym ekranie ciąg dalszy. Po sukcesie „Mandalorianina” część odpowiedzialnej za niego ekipy (scenarzysta Jon Favreau oraz reżyserzy Dave Filoni i Robert Rodriguez – cała trójka jako producenci) i skupiając się na legendarnym łowcy nagród. Tym razem Boba Fett przejmuje schedę po Jabie Hutt, próbując wzmocnić swoją pozycję jako szef półświatka. Wszystko się komplikuje po nieudanej próbie zamachu oraz pojawieniu się syndykatu Pike handlującego narkotyzującą przyprawą. Sam serial toczy się wolnym tempem, przewija się zbyt wiele pobocznych, ledwo liźniętych postaci, zaś przed ostateczną konfrontacją mamy dwuodcinkowy fan serwis dla fanów… „Mandalorianina”. Lekko schizofreniczna sytuacja.
Tak samo jest w przypadku muzyki, za którą odpowiada – przynajmniej według napisów końcowych – Joseph Shirley. Producent, aranżer i programista, będący stałym współpracownikiem Ludwiga Goranssona oraz (ostatnio) Theodore’a Shapiro. Zresztą to Szwed odpowiada za bazę tematyczną, którą Amerykanin następnie zaaranżował. I jeśli ktoś myślał, że „Mandalorianin” był odejściem od stylistyki znanej z opowieści dziejących się dawno temu w odległej galaktyce, tutaj autorzy kontynuują tą drogę. Czyli mieszankę elektroniki z odrobiną orkiestry.
Najbardziej wyróżniającym się i zapadającym w pamięć motywem jest zaśpiew mężczyzn pojawiający się w napisach końcowych („The Book of Boba Fett”). Krótkie wejścia wokaliz, szybka gra smyczek, perkusyjny bit oraz gdzieś przewijająca się w tle trąbka jakby grana przez przypadkowo obecnego mariachi. Sam temat pojawia się w krótszych fragmentach (okraszony etniką „The Stranger”, oszczędny początek „Desert Walk”, niemal końcówka „Boba’s Throne”, druga połowa „Stop This Train” czy bardzo oszczędna połowa „The Ultimate Boon”), ale zawsze w taki sposób, by nie wywołać przesytu. Jest jeszcze bardziej stonowana wersja w postaci poruszającego „Allit Ori’shya Tal’din” z poruszającą partią chóru.
Akcja jest opisana bardzo agresywnie, mieszając bardziej elektroniczne szaleństwa z odrobiną orkiestry. I może się to podobać. „Fear is the Sure Bet” miesza mocniejszą perkusję ze świdrującą elektroniką oraz dęciakami a’la James Horner, pierwsza połowa „Stop That Train” pędzi na złamanie karku, by gwałtownie się wyciszyć. Aczkolwiek niektóre eksperymenty mogą zgrzytać jak niemal dyskotekowe „Road Rage” czy (troszkę lepsze) jakby wzięte z archiwów Daft Punk „The Mod Parlour”. Pulsująco-perkusyjny „You Fly, I’ll Shoot” ze zmieszanymi smyczkami bywa zjadliwy, jednak wejście chóru z dęciakami nadaje całości większej skali.
Na drugim albumie zmienia się klimat, bo pojawiają się tematy z „Mandalorianina”. Jest nawet więcej przestrzeni dla orkiestry (początek „The Underworld”), z kolei motywy samego Mando oraz Grogu nadal są zakotwiczone w świecie Gwiezdnych wojen. Ten pierwszy potrafi oczarować w spokojniejszej wersji „Faster Than a Fathier” (zwłaszcza końcówka na wiolonczelę) czy o wiele bardziej orkiestrowym „It’s a Family Affair” ze sporą ilością fletów. Drugi ma krótkie wejście w okraszonym delikatną elektroniką „The Teacher’s Pet”, który zaskakuje dynamiką oraz bogatym brzmieniem orkiestry. Tutaj pojawia się też odwołanie do tematu Mocy. Motyw Grogu jeszcze pojawia się w krótkim „Two Paths Diverged”. Niby się tego lepiej słucha, ale nie pozbyć się wrażenia, że te utwory są tutaj ciałem obcym. Że tak jak same postacie przejmują ekran, przez co samego Fetta jest jeszcze mniej (tylko w stylizowanym na średniowieczną muzykę „A Town at Peace” – i to w pierwszej połowie, po której wjeżdża temat Mandalorianina).
Także obecna w tej części muzyka akcji nie porywa. Jest w niej więcej underscore’u (niemal pełny rozciągniętych wokaliz i szumów „From the Desert Comes The Stranger”), co nie pomaga w odsłuchu. I nawet jeśli są momenty ekscytujące (smyczkowy początek „In the Name of Honor”, wokalizy w rozpędzonym „Battle for Mos Espa”, zmieniająca tempo kulminacyjna „A Town Besieged” czy pierwsza połowa „Final Showdown”), to nie sposób pozbyć się wrażenia naśladowania Hansa Zimmera. Jeszcze bardziej dziwi obecność trzech utworów bonusowych, które opisane są jako fragmenty z… pierwszego albumu. Pierwszy to melodia z kasyna brzmiąca niby jazzowo, bardziej elektronicznie i może się podobać. Drugi to inna wersja utworu z napadu na pociąg, mieszająca smyczki, perkusję, elektronikę z chórem. Bardzo energetyczny koktajl. Na koniec jest mocno underscorowe „The Bonfire”, który spłynął po mnie jak po kaczce.
Może i sam score duetu Shirley/Goransson nie jest aż tak rozczarowujący jak ilustrowany przez nich serial, ale do satysfakcji jest daleko. Eksperymentalne podejście może wydawać się wprowadzeniem świeżej krwi do zbyt znajomego krajobrazu. Jednak brakuje własnej tożsamości, zaś odsłuch zwyczajnie męczący. Za dużo hałasu, a jeden nowy temat (choćby nie wiem jak wyrazisty) nie pociągnie całości na sobie. Trzy nutki (fani mogą dodać połówkę) i ani jednej więcej.
0 komentarzy