Zawsze w ciągu roku pojawia się film skromny, z niewielkim budżetem, mało znanymi aktorami (czytaj: nie wielkimi gwiazdami z Hollywood), ale nie pozwalający o sobie zapomnieć. Taki jest reżyserski debiut Szkotki Charlotte Wells „Aftersun”. Pozornie prosta historia ojca i córki razem spędzających wakacje gdzieś w Turcji. To jednak tylko fasada, która (bardzo delikatnie, wręcz subtelnie do przesady) także mówi o pamięci, wspomnieniach oraz skrywaniu w sobie mrocznych demonów. Dla wielu ten film może być nudny, pozbawiony akcji i jako takiej fabuły, jednak podskórnie czuje się pewien nieopisany niepokój. Za to nie można podważyć technicznej biegłości oraz znakomitego aktorstwa Paula Mescala i debiutującej Frankie Corio.
Niejako w tle tego wszystkiego znajduje się muzyka. Chyba, że mówimy o wykorzystanych piosenkach, bardzo zgrabnie komentujących i dopasowanych do wydarzeń filmowych. Czy oznacza to, że score jest nie warty żadnej wzmianki? Autorem jest niejaki Oliver Coates – wiolonczelista, producent muzyki elektronicznej oraz (początkujący) twórca muzyki filmowej. W tym samym roku, co „Aftersun” napisał muzykę do thrillera „Nieznajomy” i obydwa były pierwszymi pełnometrażowymi tytułami w dorobku londyńczyka.
I powiem szczerze – dziwny to score. Bardzo minimalistyczny, oszczędny, podparty połączeniem smyczka z ambientem/dronami. Trudno tu znaleźć coś, co można byłoby nazwać melodią. Czasem usłyszymy jakiś szum, falujące dźwięki nałożonych na siebie skrzypiec. W sumie łatwiej byłoby zasnąć, słuchając tej „muzyki” bez filmowego kontekstu. Na ekranie sprawdza się o wiele lepiej, nawet jeśli za pierwszym razem ciężko ją wychwycić. Jednocześnie pozwala wejść w umysł bohatera, co bywa istotnym elementem układanki.
Co nie znaczy, że nie ma swoich „momentów”. Falujący i pozornie monotonny „One Without”, gdzie na początku od chwili wyciszenia zaczyna nabierać na sile, by pod koniec wrócić do wyciszenia. Do tego fragmentu wracam najczęściej, gdzie ta fala wydaje się prostym dźwiękiem, lecz podskórnie wyczuwalny jest niepokój, poczucie zagrożenia, że coś wisi w powietrzu. Równie minimalistyczny jest „Swimming Pool – sky” z pojedynczym dźwiękiem fortepianu i coraz bardziej świdrującą wiolonczelą, a wszystko polane elektroniką. Niemal rozpędzone, kontrastowe „Ocean>Rave”, coraz bardziej chaotyczne i intensywne.
Jeśli po „Tai Chi” spodziewacie się chwili ukojenia, pojawia się ona na krótko. Na początku, bo ambient z każdą chwilą zaczyna coraz bardziej świdrować uszy, by minutę później się wyciszyć. Niepokój ten potęguje jeszcze „Sophie pool with the guys”, gdzie co chwilę wkraczają dziwaczne szumy oraz mocno przypominającą o sobie (zniekształconą) perkusję. Ale najmocniejsze emocjonalnie chwile pojawiają się pod koniec. „Happy Birthday Sophie” nie są zbyt pogodne, nadal falujące smyczki przewijają się w tle. Prawdziwy cios serwuje „Last Dance”, gdzie Coates sprytnie wplata fragment… „Under Pressure” zespołu Queen pod koniec. W kontekście sceny (jak się okaże ostatniego wspólnego momentu) robi to piorunujące wrażenie.
Ciężko jednoznacznie ocenić pracę Olivera Coatsa, która klimatem oraz formą przypominała mi… „Moonlight”. I jest to tak samo atmosferyczna muzyka, najlepiej odnajdująca się w kontekście filmowym. Poza nim jest wymagającym doświadczeniem dla cierpliwych fanów muzyki filmowej. I wszystko zależy od samopoczucia słuchającego, który podejmie się wysiłku, by połączyć kropki oraz spojrzeć głębiej na całość. Fani filmu mogą podnieść ocenę o pół lub całą gwiazdkę.
0 komentarzy