Rok 1983 to bez wątpienia rok szczególny w historii Jamesa Bonda. Nie tylko widzowie otrzymali aż dwa filmy z agentem Jej Królewskiej Mości, ale i towarzyszyło temu sporo kontrowersji. „Nigdy nie mów nigdy więcej” – bo też i taki jest pełny tytuł polski – to jedyny jak dotąd nieoficjalny film o 007, za jaki po długich bojach sądowych tym razem wzięli się Amerykanie. Swoisty remake „Thunderball”, z paroma zmianami względem pierwowzoru, wyreżyserował Irvin Kershner, a do roli Bonda powrócił ‘emerytowany’ Sean Connery (do czego pije tytuł – w rzeczywistości ponoć słowa żony aktora). Choć film zarobił na siebie w kasach kin i do dziś imponuje obsadą (Barbara Carrera, Kim Basinger, Max von Sydow, Klaus Maria Brandauer, Rowan Atkinson), to szybko popadł w niełaskę, a jeszcze szybciej się zestarzał.
Początkowo wszystko miało być tak, jak zawsze – John Barry w roli kompozytora, sławetna czołówka, tudzież jej wariacja otwierająca film i tak dalej. Maestro jednak odmówił z szacunku dla Broccolich, a czołówkę porzucono na rzecz zwykłej planszy tytułowej, która straszy zarówno tandetną grafiką, jak i wyjątkowo beznamiętną, mało bondowską piosenką. Ta również miała brzmieć inaczej, lecz studio postawiło finalnie na Lani Hall. Skutkiem tego przebój miły dla ucha i zdecydowanie jeden z highlightów soundtracku, ale na dłuższą metę bez wyrazu i do zapomnienia.
Nie lepiej prezentuje się przy tym reszta ilustracji. Początkowo producenci chcieli na pokładzie Jamesa Hornera, który wchodził właśnie w swój złoty okres. Connery przeforsował ostatecznie angaż Michela Legranda. Francuz nie odwdzięczył mu się jednak. Mając szansę na dynamiczną, pełną werwy i nieograniczonego pola manewru swoją wersję bondowskiej muzyki, napisał… niemal dokładne przeciwieństwo tejże.
Action score jest tu jak na lekarstwo, a kiedy już się pojawia, brzmi strasznie płasko i nieefektownie oraz kompletnie nie angażuje odbiorcy, jedynie fragmentarycznie – jak w „The Death of Nicole / Chase Her” – wychodząc ponad przeciętną. Także strona liryczna jest, bo jest i raczej niewiele z niej zapamiętamy. Tu i tak najmocniejszym – o ile w ogóle można użyć takiego określenia – elementem jest kolejna piosenka, tym razem typowo francuski przebój, „Une Chanson D'Amour” w wykonaniu Sophie Della. Reszta dosłownie przemyka niezauważona – tak w filmie, jak i na domowych głośnikach.
Największy nacisk Legrand położył na egzotyczne lokacje. Skutkiem tego sporo tzw. salonowej muzyki, którą bardzo łatwo pomylić ze źródłową. „The Big Band Death of Jack Petachi”, „Largo Waltz”, „Tango to the Death” czy „Bahama Island” to nawet niezłe nuty same w sobie, jakie wprowadzają nieco świeżości w resztę partytury, uderzając w dokładnie takie rytmy, jakie zapowiadają ich tytuły. Cóż jednak z tego, skoro do przygód 007 pasują, jak pięść do nosa jego przeciwników, proponując odbiorcy stylistyczny misz-masz bez ładu i składu, o wyjątkowo kiepskim dźwięku. Nie dziwi zatem, że kilku kompozycji w filmie nie usłyszymy…
Wrażeniometr może być więc zdradliwy – mimo kilku ciekawszych momentów („Jealousy”, acz kiczowate, zdecydowanie przykuwa uszy na dłużej; z kolei „Fight to the Death with the Tiger Sharks” to bodaj jedyny solidny przykład kreatywności kompozytora) jest to generalnie pozycja bez wyrazu i, co gorsza, bez choćby odrobiny awanturniczego zacięcia. To muzyka, która w samym filmie stanowi praktycznie niezauważalną tapetę, a na płycie częstokroć nudzi lub irytuje. Najczęściej jednak ginie szybciej od kolejnych zakapiorów SPECTRE. 2,5 nutki to moja finalna nota – spokojnie można sobie darować.
P.S. W Japonii wydano krążek na 16 inaczej nazwanych utworów, z 20 minutami materiału mniej.
James Bond powróci w naszych recenzjach…
Warto dodać, że za wykonanie odpowiada London Symphony Orchestra.