Tam i wtedy, czyli opóźniona jak polskie pociągi relacja z koncertu Zbigniewa Preisnera 2014. Tu i teraz inaugurującego działalność Centrum Kongresowego ICE Kraków…
Czas przemija nieubłaganie, przesiewając nam przez palce ziarenka życia drobne jak piasek.
We mgle wspomnień staramy się przeżyć raz jeszcze dzień wczorajszy.
Zagubieni w pętli czasu, owijamy ją sobie wokół szyi.
W biegu o życie możemy osiągnąć wszystko,
ale nie dościgniemy wskazówki bezlitośnie sunącej po tablicy zegara
jak panczenista po lodowej tafli,
gdzie nawet tysięczne części sekundy równe są złotu.
Dobra, dosyć tej grafomańskiej metafizyki. Innymi słowy: Od 16 października 2014 roku minęło już niemalże pół roku, a po relacji z koncertu inaugurującego ICE Kraków ani widu, ani słychu. Jako, że mamy Wielki Post, nadszedł czas uderzyć się w piersi i pokornie swoje zaniedbanie odpokutować.
Na samym koncercie metafizyki było całkiem sporo i chociaż była ona znacznie lepiej podana niż powyższy „poemat” sklecony na kolanie w trzy minuty, to i tak zostawiła po sobie lekką zgagę, ale o tym na koniec.
Krakowskie Biuro Festiwalowe będące operatorem ICE mogło sobie zapewne pozwolić na wiele przy okazji inauguracji tego obiektu, będącego jednym z najnowocześniejszych tego typu w Europie. Zamiast na spektakularną bombę postawili na koncert muzyki mogło by się wydawać nie przystającej swoją powagą do imprezy jaką jest otwarcie obiektu w gruncie rzeczy komercyjnego. I chwała im za to, bo fakt, że było to otwarcie takie a nie inne podniósł artystyczną rangę wydarzenia i już na starcie zasiał nadzieję że ICE nie będzie miejscem jedynie dla scenicznych superprodukcji dla mas, ale także liczącym się na mapie Europy ośrodkiem tak zwanej kultury wysokiej. Można więc powiedzieć że ten koncert był „oddaniem cesarzowi tego, co jest cesarskie, a Bogu tego, co boskie”. Całkiem rozsądny consensus, którym KBF zdaje się kierować przy okazji każdej ze swoich większych imprez. Zresztą fakt, że propozycja napisania inauguracyjnego koncertu skierowana została akurat do Zbigniewa Preisnera nie powinien aż tak bardzo dziwić – wszak to jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich kompozytorów, który sławę międzynarodową zyskał nie tylko wybitnymi ścieżkami dźwiękowymi do filmów Krzysztofa Kieślowskiego („Dekalog”, „Trzy Kolory”), ale też dziełami symfonicznymi, jak dedykowane wspomnianemu reżyserowi „Requiem dla mojego przyjaciela” czy niedawne „Diaries of Hope”. Ponadto Preisner przyznał kiedyś, że gdyby nie został kompozytorem, najchętniej chciałby być architektem, pasował więc jak ulał do okazji otwarcia budynku budzącego podziw projektem architektonicznym właśnie (autorstwa studia Ingarden & Ewý).
Muzyka Preisnera była więc pierwszą, której dźwiękami przesiąknął plusz foteli sali koncertowej ICE. Muszę dodać – sali robiącej wielkie wrażenie nie tylko swoim wyglądem, ale przede wszystkim doskonałą akustyką. Koncert dzielił się na trzy główne części, z których dwie skrajne dodatkowo podzielone zostały na kilka utworów.
Na pierwszą część złożyły się dość posępne utwory „2014”, „Psalm”, „Nokturn” i „Na skraju apokalipsy”. Jak widać po samych tytułach, do beztroskiej rozrywki było daleko. Preisner z właściwą kompozytorowi jego klasy rozwagą używał typowego dla siebie instrumentarium i zabiegów kompozytorskich, przez co ta część jego dzieła była przemyślaną i spójną konstrukcją, będącą dla kompozytora jak garnek trzymany na wolnym gazie, przy którym się niewiele kombinuje, ale cierpliwie czeka aż temperatura zbliży się do momentu wrzenia.
Kiedy w tym garnku zaczęło wrzeć nastała druga część koncertu zatytułowana „Soul” – była ona pojedynczym segmentem muzycznym. Na scenę wkroczyli soliści na czele z samem Preisnerem stojącym za syntezatorami. Przeciekawa była to część koncertu. Kompozytor mocno tę do tej pory jednolitą brzmieniowo potrawę doprawił, odkleił się od orkiestry i klasycznych instrumentów, przerzucił na syntezatory, konsolety, gitary elektryczne, perkusję i w końcu harmonikę szklaną. Bardzo dobry zabieg, bo dzięki temu intensywnemu przemieszaniu całość się nie przypaliła, nabrała smaku i wyostrzyła apetyt na finałową, trzecią część koncertu.
W niej mieliśmy już znacznie bardziej optymistycznie brzmiące (nie tylko z nazwy) utwory „Utopia”, „Katharsis”, „Tu i teraz”. Ujawnił się tym samym ostatecznie koncept przyświecający Preisnerowi – stworzenia dzieła naznaczonego współczesnymi niepokojami, ale nie dającego się im przytłoczyć, odnajdującego w ludziach i ich kulturze pokłady nadziei pozwalające jednak dostrzec w przyszłości ciepło i światło. Symbolem tej jasnej strony owego „tu i teraz” był głos Lisy Gerrard, z którą Preisner współpracował wcześniej przy wspomnianym już „Diaries of Hope”. Niestety z powodów zdrowotnych, podobnie jak przy zeszłorocznym FMFie, i tym razem artystka była wielką nieobecną. Tutaj jednak nawet nie szukano dla niej zastępstwa, ale wokalistka nagrała swoje partie w studiu w Melbourne i usłyszeliśmy ją „z taśmy”. Nie ma co ukrywać – to, że trzecia część koncertu przebiła dwie poprzednie i stanowiła bardzo angażujący emocjonalnie i satysfakcjonujący finał wieczoru, było głównie zasługą jej wspaniałego głosu. Szkoda tylko, że zabrakło jej na scenie.
Słowa uznania należą się wszystkim wykonawcom. Orkiestra, soliści, niewielki, acz wiele dodający do atmosfery koncertu chór męski – wszyscy spisali się… koncertowo!
Co więc było powodem lekkiej zgagi po koncercie? Towarzyszące muzyce wiersze Ewy Lipskiej, będące przerywnikami pomiędzy poszczególnymi fragmentami koncertu. Pomijając nawet ocenę jakości tych wersów (bo przecież dałem celowy dowód w otwarciu tej relacji, że z poezją nie idzie mi najlepiej) rodziło się we mnie pytanie „po co?”. Muzyka Preisnera nie potrzebowała żadnych dopowiedzeń. Była wystarczająco atmosferyczna i wyjątkowa, aby bez problemu samodzielnie uderzyć w odpowiednie emocje słuchacza i pobudzić go do refleksji. Jakiekolwiek subiektywne przemyślenia okalające jej dźwięki, nie ważne jak głęboko poetyckie i metaforyczne, były tutaj niespójnym z muzyką głosem, który irytująco szeptał nam za uchem.
Na szczęście ta jedna rzecz nie była w stanie odebrać satysfakcji z koncertu. „2014. Tu i teraz” Zbigniewa Preisnera jest kolejnym ważnym dziełem w dorobku tego nietuzinkowego artysty, które mam nadzieję kiedyś jeszcze usłyszeć. Bo gdyby tylko odjąć od jego tytułu datę, to pozostaje ono wciąż aktualne.
P.S. Niemal półroczne spóźnienie z relacją ma swój plus, ponieważ daje możliwość spojrzenia na dotychczasowe dokonania ICE Kraków z perspektywy jakiegoś już czasu. Dużo mówić nie trzeba – terminy zarezerwowane są na lata wprzód, co rusz w Centrum mamy wydarzenia kulturalne najwyższej rangi. Lada dzień zobaczymy tutaj „Metropolis” F. Langa z muzyką Abla Korzeniowskiego na żywo (obiecuję relację szybciej niż na jesień 😉 , a w maju będą tu miały miejsce dwa koncerty 8 FMF-u. Już nie mogę doczekać się kiedy znów zasiądę w fotelu sali koncertowej!
0 komentarzy