Tan Dun – to nazwisko jest doskonale znane wszystkim miłośnikom muzyki filmowej. Noszący je chiński kompozytor, kilka miesięcy temu odwiedził Polskę, dając niezapomniany koncert podczas 2 Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie. Podczas gdy ten zdobywca Oscara za swoją muzykę do „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” dość niechętnie udzielał wywiadów, odmawiając ich największym stacjom telewizyjnym, nam udało się namówić go na dłuższą rozmowę na osobności. Jej treść z dumą prezentujemy na MuzykaFilmowa.pl, życząc ciekawej lektury.
Damian Słowioczek: Jest Pan człowiekiem, który wszędzie słyszy muzykę. Co Pan myśli o krakowskim Rynku Głównym. Nawet dla mnie jest to miejsce pełne dźwięków, Pan musi tam słyszeć całą symfonię!
Tan Dun: Tak, uwielbiam ten plac! Jest pełen ruchu i dźwięków. Szczególnie podoba mi się to, że słyszysz tutaj wiele różnych rodzajów muzyki dobiegających ze wszystkich stron. Daje ci to poczucie, że jest to taka scena muzyki całego świata. To bardzo ekscytujące!
Mówiąc o tworzeniu Youtube Symphony wspomniał Pan, jak ważne jest łączenie kultury symfonicznej z odgłosami ulic. Zrobił to Pan zresztą w tej symfonii poprzez użycie dźwięku samochodowych bębnów hamulcowych. Kiedy jutro da Pan koncert na krakowskich Błoniach, to muzyka wypłynie na ulice miasta, w ten cały hałas, w jakimś sensie zmieniając go. Co Pan o tym myśli?
Myślę, że całe środowisko, które nas otacza, jest częścią naszej sztuki. Osobiście jestem szczególnie zainteresowany muzyką organiczną, w której dźwięki środowiska stają się dla mnie instrumentem. Dobrze jest grać muzykę wraz z biciem serca, szumem wiatru i odgłosem ulic, podoba mi się to. Tak samo jest w muzyce filmowej. Dźwięki otoczenia są zawsze w filmach obecne, dlatego kiedy tworzysz muzykę do filmu, to one mimochodem stają się jej częścią…
Albo, jak w Pana filmach, celowo są używane są jako część muzyki. Mówił pan o tym na wtorkowym wykładzie w krakowskiej Akademii Muzycznej. Za przykład posłużyły odgłosy koni ze sceny otwierającej „Hero”. Czy mógłby Pan podać inne przykłady scen wykorzystujących tą ideę, niekoniecznie z „Hero”?
Użyliśmy tego w dużym stopniu w „Przyczajonym tygrysie…” i „Bankiecie”, gdzie mamy dźwięk lasu bambusowego – szszszszsszszusuzsu (tutaj Tan Dun zaprezentował szumienie drzew) – to piękny dźwięk. Użyłem go jako tekstury dla mojej orkiestry. Zawsze staram się wzbudzić w ludziach odczucie, że dźwięki natury są właściwie jednym z najpiękniejszych zasobów muzyki jakie mamy. Jest pewien starożytny chiński wiersz, napisany przez Li Bai – takiego chińskiego Szekspira (śmiech), który mówi: dźwięk góry, dźwięk rzeki, dźwięki wiatru, drzew i ptaków są już wystarczająco piękne – po co nam w ogóle orkiestra przy tworzeniu muzyki? Uwielbiam ten wiersz, ponieważ to taka pierwsza poetycka definicja muzyki organicznej, z którą się spotkałem. Całkowicie się z nią zgadzam i bardzo ją sobie cenię.
Pańska muzyka jest bardzo osobista, zawsze bierze swój początek z własnych doświadczeń i pasji. W której z Pańskich prac jest najwięcej samego Tan Duna?
To jest wyzwanie, ponieważ film to praca zbiorowa. Mamy reżysera, scenarzystę, dźwiękowców, kostiumologów, charakteryzatorów, wielu, wielu ludzi pracuje razem i każdy z nich zawsze chce włożyć w to swój własny głos. Najważniejszą kwestią jest tutaj (to całkiem filozoficzne pytanie) jak zrobić aby 1+1+1+1+1+1=1? To bardzo interesująca recepta pracy, którą każdy powinien ćwiczyć. Oczywiście poza tym, producent zawsze chce żeby film był jak najlepszym dziełem sztuki, ale w międzyczasie żeby był bardzo łatwo przez widownię przyswajany, żeby dawał przyjemność. Widzisz, każdy ma tu swoje życzenie, każdy jeden czegoś chce. To jest dokładnie tak jak z operą. Kiedy robię operę mam tam diwę, dyrygenta, scenografa, reżysera, producenta – wszystkich walczących o ten jeden wspólny głos dzieła. To bardzo interesujące, ale jednocześnie niezwykle wymagające. Kiedy jesteś w takiej sytuacji musisz postarać się wpasować we wszystko jako jednostka, ale w międzyczasie zawsze komunikować się z innymi, żeby nie stracili poczucia, że wszyscy oni są udziałem tego, że 1+1 wciąż równa się 1. To taka moja filozofia.
Pan zawsze tworzy swoją muzykę w całości samemu. Ale jak to właśnie Pan powiedział robienie filmów to przede wszystkim współpraca. Czy właśnie dlatego tak mało tworzy Pan muzyki do filmów, bo może boi się Pan bycia ograniczonym przez innych?
Nie, nie – właściwie to mogę pracować z kimkolwiek. Chodzi o to, że chcę się zajmować tylko tragediami miłosnymi. Dlatego jeśli pojawia się jakaś propozycja zrobienia nowego filmu to od razu pytam: czy to jest tragedia miłosna? Robię tak, ponieważ daje mi to wielkie pole do odkrywania dźwięków serca i duszy. A jednocześnie do odkrywania romansu, śmierci, marzeń, życia. Uwielbiam to! Myślę, że to jest najodpowiedniejsza platforma dla pisania mojej muzyki, która pozwala mi połączyć mój sen o operze i sen o kinie w jedno.
Tak, ale pierwszym filmem hollywoodzkim, który pan napisał był thriller „W sieci zła” Gregory’ego Hoblita. Jak to było, że dostał Pan angaż do tego filmu? Wybór Pana na kompozytora był raczej nietypowym posunięciem…
Tak to było nietypowe, a to dlatego, że wtedy w Hollywood reżyserzy szukali czegoś świeżego. Kiedy więc spotkaliśmy się pierwszy raz, żeby omówić moją koncepcję muzyki pokazali mi film i spytali o to jaki mam pomysł na muzykę, gdy go oglądam. Powiedziałem, że do transmisji rożnych marzeń i pasji bohaterów moglibyśmy użyć dźwięku didgeridoo – starożytnego instrumentu dętego australijskich Aborygenów. Podsunąłem ten pomysł jako mój artystyczny zamysł odnośnie tej muzyki i Hollywoodowi się to bardzo spodobało. Dzięki temu ten soundtrack stał się tak interesujący i kompletnie inny od regularnej hollywoodzkiej formuły, chociaż wciąż pełen akcji i ciekawie brzmiący.
Osobiście muzyka ta kojarzy mi się nieco z soundtrackiem Hansa Zimmera z filmu „Black Rain” Ridleya Scotta. Czy inspirował się Pan w jakikolwiek sposób tą ścieżką dźwiękową?
Właściwie to nigdy nie widziałem tego filmu, nie znam więc tej muzyki. Ale czasami tak się po prostu zdarza, przez przypadek (śmiech).
Czy ma Pan jakichś kompozytorów muzyki filmowej, których Pan podziwia, których muzykę lubi?
Właściwie to wszystkich. Ale szczególnie taką trójkę: Johna Williamsa – to geniusz, Hans Zimmer – też geniusz, i Ennio Morricone – to mistrz. Oni wszyscy są fantastyczni, muszę przyznać, że wiele się od nich nauczyłem, a także byłem przez nich bardzo zainspirowany. Myślę, że to prawdziwi mistrzowie.
Tworząc muzykę bardzo dużo Pan eksperymentuje i współpracuje z ludźmi otwartymi na takie eksperymenty. Zastanawiam się czy słyszał pan o Trimpinie. To artysta, konstruktor, wynalazca. Generalnie w swojej twórczości wykorzystuje on komputery, które programuje aby grały na rożnych instrumentach, albo specjalnie skonstruowanych maszynach. Tak jak Pan, zrobił on na przykład wodną perkusję, przy czym jest to zupełnie co innego, gdyż „gra” na niej komputer. Zastanawia mnie co pan myśli o takich eksperymentach z muzyką?
Cóż niestety nie słyszałem o nim do tej pory. Ale ja osobiście uwielbiam kiedy wszystko jest dotknięte rękami. We wszystkim co robię, z muzycznego punktu widzenia, uwielbiam sam dotyk skóry, który powoduje dźwięk, lubię aby rzeczy były bardzo organiczne. I chociaż jest to niezwykle eksperymentalne to zawsze jestem zainteresowany współdziałaniem ze środowiskiem, trzymam się blisko tego, co bierze się z ludzkiego ciała i umysłu. Więc to ludzkie ciało i umysł są dla mnie największą sceną na której tworzę muzykę.
Autor wywiadu: Damian Słowioczek
Zdjęcia: Łukasz Waligórski, Damian Słowioczek, Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta (banner)
Specjalne podziękowania dla Tana Duna, Agaty Grabowieckiej i Kaitlin Collins za umożliwienie przeprowadzenia tego wywiadu.
0 komentarzy