Rozkoszny ekscentryzm wyobraźni Terry’ego Gilliama jest umiarkowanym środowiskiem dla kompozytorów muzyki filmowej. Wizualne wizjonerstwo nie spotyka tu bowiem wizjonerstwa muzycznego, raczej rzemieślnicze dostosowanie. Nie oznacza to bynajmniej, że dla Gilliama powstają niedobre ścieżki dźwiękowe, raczej słabsze niż chciałoby się, żeby były.
Jest to także przypadek „Teorii wszystkiego” George’a Fentona. Doświadczony brytyjski kompozytor trafia w punkt, ale wyraźnie nie jest w stanie rozwinąć skrzydeł. Film wymaga muzyki lekko zakręconej, ale o raczej minorowym zabarwieniu. Taką więc otrzymuje – w nieco konwencjonalny sposób dziwaczną z jednej, a klasycznie sentymentalną z drugiej strony.
Ten drugi kierunek najmocniej zaznacza temat główny. Jest to urzekająco smutna melodia oparta na długich, głębokich frazach smyczków i delikatnych akcentach fortepianu („The Zero Theorem Main Title”). Wyznacza ona generalny kierunek atmosfery muzyki – skupionej, gorzkiej, ale w stonowany, pozbawiony orkiestracyjnej histerii, sposób. Klasycznie ujęty został też wątek miłosny. Pięknej Bainsley towarzyszą subtelne frazy cymbałów lub fortepianu połączone z miarowym pizzicato („The Nurse”, „We Can Be Together”), a jej spotkania z głównym bohaterem na wirtualnej plaży towarzyszą trochę prześmiewcze wybuchy smyczków, jak ze staroświeckiego melodramatu („Beach Romance”).
Pewna dziwność przedstawionego w filmie świata jest podkreślona na dwa sposoby. Mamy więc wyraziste utwory szafujące elektroniką w tandetnym, dyskotekowym stylu (wszystkie części „Joby’s Party”). Jest to przy tym stylistyka również staroświecka, bliższa latom 80., niż powiedzmy dokonaniom Skrillexa. Z drugiej strony Fenton stara się nadać trochę dziwności brzmieniom klasycznych instrumentów oraz obficie korzysta z perkusjonaliów. Wchodzi w ten sposób w rejony zagospodarowane przez Thomasa Newmana, stąd nie uniknął pewnych skojarzeń z nurtu twórczości tego kompozytora spod znaku „Erin Brockovich” i „Podaj dalej”.
Najlepszy efekt osiągnął w tym zakresie w utworze „Leth on the Street”, gdzie połączył szalenie nośną stylistykę pozytywkowej melodii, niczym z wesołego miasteczka, z dynamicznymi, mrocznymi dźwiękami perkusjonaliów i lekką elektroniką. Nie jest to przy tym dziwność zaskakująca. Właściwie dokładnie takiego utworu można było się spodziewać jako ilustracji filmowej rzeczywistości. Dotyczy to całej ścieżki dźwiękowej, która jest bardzo przewidywalna, chociaż oczywiście trafiona i dobrze odnajdująca się w konwencji obrazu.
Inna sprawa, że Gilliam nie wykazuje się specjalnym sercem do muzyki. O ile na początku ścieżka dźwiękowa jeszcze się jakoś zaznacza, z czasem zaczyna brakować jej siły przebicia. Odbija się to na strukturze płyty. Pierwsza kilka utworów jest interesujących, zwartych, mających wyraźny charakter i wizję. Z czasem jednak kompozycja staje się coraz bardziej ilustracyjna. Oczywiście wciąż można w niej odnaleźć ciekawe momenty, jak na przykład przejmujący finał „Destroying the Mainframe and Release”, ale rzecz wyraźnie się rozmywa.
Nie można przy tym odmówić pracy Fentona sugestywnej, nawet jeśli niezbyt oryginalnej, atmosfery. Jest to ścieżka dźwiękowa poprowadzona konsekwentnie, wewnętrznie spójna, o wyraźnie zarysowanej tematyce. Znajdują się oczywiście utwory stylistycznie odbiegające od charakteru całości, czego nie da się zrozumieć bez znajomości filmu, ale nie zakłócają one generalnie niewesołego, naznaczonego ekscentryzmem klimatu. Jak to z kompozycjami do filmów Gilliama bywa, pewnie można było więcej, ale jest solidnie i z wyczuciem. Można bez strachu po to sięgnąć i bez żalu sobie odpuścić.
Solidny soundtrack. Z początku świetny, dalej trochę mniej ale ok.
Pełna zgoda z recką – jestem przekonany, że w filmie ten score się dobrze odnajduje, ale płytowo nie jest to raczej nic, co zostało by z nami na dłużej i jakoś zaznaczyło się w pamięci.