Muzyka filmowa to ciekawy gatunek. Niekiedy łatwo się w nim zagubić, a w dzisiejszych – trzeba przyznać, że dość pokrętnych dlań – czasach, banalnie prosto jest wpaść w pułapkę. To wszak zjawisko wielce elastyczne, wobec czego nie raz i nie dwa trzeba zajrzeć mu w oczy, żeby wyłowić zeń to, co najlepsze, wytknąć to, co najgorsze i wyrobić sobie własne zdanie. A mówię o tym dlatego, iż czasem zdarza się tak, że nagle zmieniamy swoje opinie i poglądy względem muzyki, którą – zdawałoby się – znamy na wylot. Dla mnie jednym z ostatnich takich zwrotów była ilustracja do filmu „X-Men”.
Gwoli ścisłości: nie zamierzam tu wcale dowodzić swoich ewentualnych błędów we wcześniejszej ocenie i przyznawać się do jakiejkolwiek pomyłki, czy innych recenzenckich baboli. Nie jest to też wywracająca wszystko o 180 stopni analiza danej pracy. To zwyczajnie świeże spojrzenie na nią i próba wskazania jasnych i ciemnych stron w tej partyturze – a na to idealnie nadaje się oficjalne wydanie Universalu (choć i bootleg doczekał się swoistego ‘revisited’). Rzecz jasna wciąż uważam muzykę Kamena za pozycję naprawdę dobrą i solidną, tyle że nieco zmienił się mój punkt widzenia, co do niej. Ale po kolei…
Najczęstrzym zarzutem wobec tej ilustracji jest brak wyrazistości – że nie ma mocnego tematu przewodniego i bohaterskiej nuty, która jakoś charakteryzowałaby komiksowych bohaterów. I choć całości faktycznie brak konkretnych, pamiętnych fanfar, to cały problem polega na tym, że są mu one zupełnie niepotrzebne. Singer wcale nie stworzył filmu o superherosach, lecz ponurą i – w porównaniu z następnymi częściami – mroczą opowieść o wyalienowanej grupie osób z ‘problemami’, których sytuacja i posiadane zdolności zmuszają do walki o ogólnie pojęte dobro na świecie. Stąd też ilustracja Kamena jest w znacznej części dramatyczna, aniżeli heroiczna i nie rozpoczyna się fanfarami rodem z Supermana, lecz posępnym opisem obozu koncentracyjnego. I choć oczywiście same fanfary istnieją (zgrabny motyw rozpisany na smyczki i pokaźną sekcję dętą pojawia się w drugiej połowie „Ambush”, a następnie parokrotnie słychać go w kompozycjach odnoszących się do wielkiego finału, przykładowo w „The X-Jet”), to jednak są odpowiednio stonowane. Nie wybijają się na pierwszy plan, bo też i nie ma tu jednoznaczego bohatera, który by ten plan zapełniał – jest za to grupa indywidualistów, z których każdy czymś się wyróżnia. Także absolutnie nie zgodzę się z opinią, jakoby X-meni nie otrzymali trafnej ilustracji. Przeciwnie – Kamen dostosował się dobrze do klimatu i charakteru opowieści Singera i zgrabnie poradził sobie z jej opisem, co zresztą najlepiej udowadnia niesamowicie piękny, miłosno-liryczny „Logan and Rogue”, który zwieńcza ten krótki krążek, i który jest jednym z najlepszych i najbardziej przejmujących tematów, jakie wyszły spod ręki tego kompozytora.
Na drugim biegunie leży wątek odnoszący się do Magneto. On także pozostaje nieco w cieniu, dostosowując się raczej do poszczególnych wydarzeń, aniżeli je określając. A właściwie powinienem napisać „one”, gdyż na dobrą sprawę Magneto dysponuje aż trzema różnymi tematami, opisującymi także grupę ‘złych’ mutantów, którym przewodzi. Pierwszy temat słyszalny jest oczywiście w „Death Camp” i podkreśla tragiczną historię tej postaci, jej dramatyzm i późniejsze motywy działania. Drugi to „Magneto's Lair”, odnoszący się do jego aktualnych poczyniań i miejsca, w którym urzęduje – jego ‘królestwa’. W końcu trzeci – „Magneto Stand Off” – reprezentuje już w jakimś stopniu action score, a więc odpowiada za ilustrację występków naszego antgonisty, ze szczególnym wskazaniem na scenę porwania Rogue. Z oczywistych względów to właśnie ten ostatni motyw jest dla słuchacza najbardziej atrakcyjny – szczególne wrażenie robi niesamowity początek na smyczki. Wszystkie tworzą jednak ciekawe połączenie elektroniki z tradycyjną orkiestrą i brzmią bardzo metalicznie, a przez to naturalnie, biorąc pod uwagę charakter postaci. Oczywiście na płycie nie stanowią wielkiej atrakcji, ale w filmie spisują się jak należy – a o to przecież głównie chodzi.
W oczach wielu, kamenowskie pomysły są także zbyt toporne, jak na – było nie było – superprodukcję. Być może. Wystarczy jednak zagłębić się w fenomenalną muzykę akcji, którą na albumie zawarto w czterech ścieżkach: „The X-Jet”, „Museum Fight”, „The Statue of Liberty” i „Final Showdown”. Wszystkie one odnoszą się do wielkiego finału filmu, który jest tyleż widowiskowy, co dramatyczny i niepewny w swej wymowie. To także zostało pięknie przez Kamena uchwycone, a że kompozytor ten nigdy nie tworzył jednoznacznej w odbiorze muzyki, toteż trudno się dziwić, że i ta część partytury została szybko i łatwo uznana za niewypał. Pomijam więc fakt, że na ekranie ten action score sprawdza się to o wiele lepiej, niż dobrze. Żeby w pełni go docenić, warto przysiąść nad nim chwilę i przyjrzeć mu się uważniej. Wtedy dostrzec można naprawdę interesujące elektroniczne tąpnięcia, towarzyszące nadlatującemu „X-Jetowi”, pięknie zawodzące wiolonczele i skrzypki, mistrzowsko opisujące postać Mystique i jej sztuczki w „Museum Fight”, czy też kapitalnie rozpisaną dramaturgię, którą podejmują po kolei różne sekcje orkiestry w potężnym „Final Showdown”. Tak, zgodzę się z tym, że często stosowana tu elektronika drażni, a niektóre z rozwiązań wydają się być już archaiczne, a całość nie zadowala w pełni. Ale i tak jest to muzyka niebanalna, której siła tkwi w szczegółach.
To właśnie na szczegółach opiera się w dużej mierze ta ilustracja – szczegółach takich, jak tajemnicze elektroniczne świsty, stonowane chóry i nagły wybuch gitary w „Ambush”; takich jak potężna dawka zabawy i nostalgii, którymi przesycone jest niespodziewanie optymistyczne „Mutant School”; albo też niesamowita, mizerna konstrukcja (stworzona także z ludzkich głosów!) powoli rozwijającego się „Cerebro”. Takie momenty pokazują, iż muzyka ta została mimo wszystko zrobiona z pomysłem, wyczuciem i sercem. Może nie wszystko zagrało w niej do końca, tak jak powinno, a i połowa tego składa się z niezbyt przystępnego underscore’u, który na pewno nie trafi do każdego. Niemniej jednak jest to płyta warta polecenia – to zwyczajnie dobra muzyka filmowa.
3 i to wcale nie jakaś mocne. Kamen się nie popisał, zdecydowanie słabsze to dla mnie od tego co zrobili następcy..