X-Meni wrócili! Tym razem jest ich jednak znacznie więcej i walczą pod innym dowódcą. Brett Ratner zastąpił, bowiem na reżyserskim stołku człowieka odpowiedzialnego za sukces, tak kasowy, jak i artystyczny, poprzednich dwóch części: Briana Singera. I w rezultacie zrobił film minimalnie gorszy od rewelacyjnej części drugiej. Obraz ten jednak z pewnością spełnia swoje zadanie, a przy tym niejednego widza może zaskoczyć, a fanów podzielić (choć jak dotąd słyszę podobne, przychylne opinie). W każdym bądź razie na jedno nie można narzekać w tej produkcji: na muzykę. Po Michaelu Kamenie i Johnie Ottmanie przyszła kolej na Johna Powella, który skierował serię na inne muzyczne tory, jednocześnie nie tracąc nic na klimacie i poziomie wykreowanym przez poprzedników.
Co podoba mi się w tej partyturze, to jej przejrzystość, różnorodność tematów oraz słuchalność. Pod pierwszy punkt podpada chronologiczne rozmieszczenie, tytuły utworów oraz taki dobór instrumentarium, że bez problemu przypomnimy sobie daną scenę lub postać, której dotyczy. Różnorodność tematyczna to coś, co po prostu wyróżnia się na tle pozostałych dwóch pozycji. Kamen i owszem, napisał sporo tematów, ale większość z nich nie była tak wyrazista i łatwa w odbiorze, jak tu. Ponadto sporo było tam eksperymentów nie istniejących poza ekranem, a do tego większość i tak korzystała z paru tylko tematów. Z kolei dzieło Ottmana to, tak na dobrą sprawę, tylko dwa powtarzające się wyraziste tematy i trochę pojedynczych ścieżek, które się wyróżniają. Na tym tle dokonanie Powella jest wręcz przebogate, bo choć co chwila słyszymy tu dwa tematy (motyw Phoenix i Main Theme), to poprzecinane są one wieloma innymi, które nie tak łatwo zapomnieć. No i słuchalność, która moim zdaniem jest najlepsza ze wszystkich trzech ścieżek. Słuchając poprzednich partytur uchem przeciętnego człowieka przyznaję, że są one nieco hermetyczne i znacznie bardziej trafiają w gusta osób zaznajomionych z tematem (oraz do mutantów rzecz jasna). Z kolei partytura Powella jest na tyle otwarta i wyrazista, że niemal każdy powinien przyswoić ją bez większych problemów.
Niejako z obowiązku, ale też i z ochotą, muszę skupić się wpierw na temacie głównym. Każdy film ma, bowiem swoją własną wersję tegoż, zazwyczaj podaną w pełnej chwale podczas napisów początkowych, a potem końcowych. I choć każdy jest inny, to jednak wszystkie są o dziwo do siebie podobne (tak jak i napisy początkowe). Temat główny Powella właściwie połączył cechy zawarte w fanfarach Kamena i Ottmana. Jest heroiczny i rozbuchany, jak X2, ale jego konstrukcja przypomina pierwszych X-Menów. Dlatego też trudno mi powiedzieć, który z tych tematów jest najlepszy, bo chociaż "Main Theme" Kamena wydaje się trochę za smutne i nie w pełni wykorzystane, to on także stworzył chwytliwą nutę. Z drugiej strony, to właśnie te połączone cechy sprawiają, że temat Powella jest najbardziej dynamiczny i robi największe wrażenie. Ale powiedzmy, że każdy film dostał odpowiednie otwarcie w swoim stylu.
Właściwie to samo można powiedzieć o reszcie muzyki… Każda pasuje idealnie do tej części, do której została napisana. Każda jest inna, choć klimatycznie nie odbiegają od siebie. I poza tym klimatem i niekiedy też instrumentarium, nie mają ze sobą wiele wspólnego. Tak jak Ottman nie pokusił się o kontynuowanie wątków Kamena, tak i Powell nie ponawia tych skomponowanych przez Ottmana. Każdy sobie X-Menów skrobie, że tak powiem 😉 Powell wyskrobał tych z najwyższej półki, choć jeśli idzie o ilość motywów i bogactwo undescoru, to bliżej mu do Kamena. Ten underscore naznaczył jednak potężniejszymi melodiami, jakimi raczył nas Ottman i tak, jak Ottman często powtarza dwa wątki. Pierwszym jest opisany już "Bathroom Titles", obecny na pierwszym, drugim lub nawet trzecim planie także w utworach: "20 Years Ago", "Meet Leech, Then Off To The Lake", "Examining Jean", "Angel's Cure", "Magneto Plots", "Fight In The Woods", "St Lupus Day", "Attack On Alcatraz", "The Battle of The Cure" i oczywiście "The Last Stand", w którym dostajemy chyba najlepszą jego wersję. Często jest to jednak forma zmieniona lub po prostu inna aranżacja. Sam utwór charakteryzuje się… no na dobrą sprawą całą orkiestrą. To po prostu solidne fanfary dla superherosów z przewagą trąb i kotłów na pierwszym planie.
Drugim tematem jest natomiast – bodaj najlepszy motyw w całej serii – motyw Phoenix. To prawdziwa perełka tej partytury. Jednolity, przyjemny, ale i potężny rytm rozpisany głównie na instrumenty dęte, perkusyjne oraz na sekcję smyczkową, ale nie brak w nim też pełnoorkiestrowych popisów. O dziwo motyw ten nie pojawia się w utworze "Dark Phoenix", a znacznie wcześniej, w łagodniejszej formie w "Whirlpool of Love". Właściwie wszystkie ścieżki z tym motywem stanowią mocny punkt całej płyty, jednakże dwa najmocniejsze uderzenia, to kolejno "Dark Phoenix's Tragedy" i "Phoenix Rises". Ta dwójka to prawdziwe majstersztyki – uczestniczy w nich cała orkiestra, ale Powell dodaje też chóry i elementy elektroniczne (w niewielkim stopniu). Całość poprowadzona jest tak, że robi piorunujące wrażenie. Zresztą musiało tak być, gdyż muzyka ta została użyta w dwóch pamiętnych i bardzo dramatycznych scenach filmu, gdzie także zapisywała się w pamięci podnosząc poziom adrenaliny. To naprawdę kapitalna melodia, którą słyszymy także w utworach "Examining Jean" i "Dark Phoenix Awakes", a poza tym jego nuty plączą się na dalekim tle, za każdym razem, kiedy na ekranie widzimy Jean Grey.
Ponadto Powell atakuje nas także całą masą świetnych aranżacyjnie tematów z typu action-score. Tytuły podałem już na dobrą sprawę wyżej, ale nadmienię jeszcze, że do najlepszych należą z pewnością te obrazujące finałową potyczkę, a więc "Attack On Alcatraz" wraz z krótkim "Massacre", "The Battle of The Cure" i finalne "The Last Stand". To naprawdę muzyka akcji pełną gębą, w których nie raz i nie dwa kompozytor zaskakuje rozwiązaniami – np. początkowe, niepokojące trąby w "Attack On Alcatraz" czy grzechotki w "The Battle of The Cure". Poza tym dość często możemy usłyszeć także chóry i werble, ale na szczęście są one dawkowane w odpowiedni sposób, wobec czego nie czuć przesytu (chóry są ostatnio niezwykle popularne). Owszem, wkrada się tutaj czasem i nieco chaosu (podobnie w filmie), ale jest to chaos kontrolowany – słychać wyraźnie, że Powell wie, co robi.
No i warto wymienić jeszcze pojedyncze przebłyski geniuszu, jak np. prześliczny temat z pogranicza romantycznych w "Skating On The Pond", gdzie pierwszeństwo dzierży harfa, trójkąty oraz skrzypce i flety – kapitalny kawałek, tylko szkoda, że taki krótki. Swojego złowrogiego theme doczekał się też Magneto – "The Church of Magneto/Raven Is My Slave Name", "Magneto Plots", "Building Bridges". Towarzyszą mu waltornie i tuby, w tle czasem werble, czasem instrumenty smyczkowe, a czasem jeszcze coś innego… Temat ten powoli narasta, zwykle pod koniec przyśpieszając, ale nie wybuchając jakoś szczególnie. Sporo go także w tematach akcji, gdzie siłą rzeczy, łączy się z innymi. A jeśli chodzi o jeszcze inne to także warto zwrócić uwagę na piękne pożegnanie X w "Farewell To X" i "The Funeral" czy niepokojący "Entering The House" i typowo przygodowy "Meet Leech, Then Off To The Lake". Całkiem fajnie słucha się też fragmentu a la "Jaws" w drugiej połowie "Angel's Cure". Nieco blado wypadają przy nich dwa, zdawałoby się ważkie tematy, jakimi są: motyw leku pod postacią Leecha pojawiający się w utworze 4, oraz motyw miłosny pomiędzy "Jean and Logan". Same w sobie to bardzo ładne utwory, ale przy pozostałych są jakieś bez wyrazu i odrobiny pazura, choć nie odstają też za bardzo od reszty. Po prostu ich potencjał nie został w pełni wykorzystany zarówno w filmie, jak i w muzyce. Ale tak na dobrą sprawę (co zresztą widać na naszym 'wrażeniometrze' powyżej) każdy utwór na płycie trzyma poziom, będąc godną ilustracją literki X.
I czas na małe minusy… Przede wszystkim wytwórnia Varese Sarabande znowu podzieliła całość na masę krótkich kawałków, podobnie jak w przypadku "Ice Age 2" – także Powella. Trochę to przeszkadza, aczkolwiek w tym wypadku jestem wyrozumiały, bo wiem, że wyodrębniając "Farewell To X" i "Massacre" (dwa najkrótsze utwory – czas pozostałych można zaakceptować) chciano zaznaczyć niezmiernie ważne wydarzenia w filmie. Jednak moim zdaniem spokojnie dałoby się połączyć ze sobą część utworów – tym bardziej, że całość jest niesamowicie spójna i gładko przechodzi pomiędzy ścieżkami – a potem najwyżej inaczej je nazwać. Niektórzy mogą mieć także pretensje o to, że sporo utworów strasznie spoileruje swoimi tytułami. Dla wielu osób, zaznajomienie się z płytą przed filmem może mieć skutki uboczne (łysienie, wypadanie paznokci, a w końcu nieodwracalna mutacja ;). Także wykroczenie albumu poza godzinę, może się nie podobać, choć moim zdaniem płyta nie nudzi, mimo iż parę utworów można uznać za zbędne. Ale to tylko detale, które większego wpływu na ocenę nie mają…
Reasumując, Powell odwalił świetną robotę. Po elektryczno-orkiestralnych eksperymentach Kamena i nieco monotematycznej, choć dobrej i heroicznej muzyce Ottmana, seria zyskała piękną, barwną oprawę wprowadzającą nieco świeżości. Cały czas zastanawiam się, co by było, gdyby Kamen żył i stworzył partyturę do wszystkich trzech filmów. Tego oczywiście nigdy się nie dowiem. Ale narzekać nie mogę, bo (póki co) trylogia ta otrzymała naprawdę wspaniałą muzyczną ilustrację. I tak jak w przypadku "Mission: Impossible", każda z nich jest inna i na wskroś oryginalna. To trzy różne spojrzenia na trzy różne filmy, które jednocześnie dopełniają się prawie idealnie. Dlatego też polecam, jednocześnie patrząc z lekką obawą na muzyczno-filmową przyszłość 'dzieci' profesora Xaviera, która prędzej czy później niewątpliwie nadejdzie. Dlatego opowiedzcie się za właściwą x-muzyką, póki jeszcze możecie…
0 komentarzy