Sekret wilczej gromady
„…kawałek pięknej muzyki…”
W czasach dominacji animacji komputerowej, ręcznie rysowana kreska wydaje się co najmniej archaiczna. Nie oznacza to jednak, że ta forma kina kompletnie wymarła. Nadal powstają filmy animowane w tradycyjnym stylu, głównie w Europie. Taki jest przypadek irlandzkiego studia Cartoon Saloon, których fabuły mocno czerpią z ichniego folkloru (oprócz „Żywiciela”). Nie inaczej jest z ich najnowszym dziełem, czyli „Sekretem wilczej gromady”. Osadzona w XVII-wiecznej Irlandii opowieść skupia się na małej Robyn, której ojciec ma za zadanie upolować watahę wilków z lasu przeznaczonego do wycinki. Podążając za ojcem poznaje pewną dziką dziewczynkę, co stanie się podstawą głębszej przyjaźni oraz odkrycia tajemnicy watahy… Więcej z fabuły nie zdradzę, ale film zrobiony dla platformy Apple TV+ to jedna z najpiękniejszych oraz najbardziej poruszających animacji od czasu „Kubo i dwie struny”. I tak samo jak produkcja studia Laika „Sekret wilczej gromady” idzie własną ścieżką, unikając disnejowskich schematów.
Nie inaczej jest z oprawą muzyczną. Studio znowu zatrudniło do tego zadania sprawdzonego mistrza Bruno Coulaisa. Francuz odpowiadał za muzykę ich poprzednich dzieł (oprócz „Żywiciela”, którego zilustrowali braci Danna), teraz zaś znowu wsparła go dublińska grupa folkowa Kila. Czyli należało spodziewać się okraszonej etniczno-celtyckimi ozdobnikami pięknej ilustracji, prawda? Jak najbardziej!
Całość oparta jest na czterech, dominujących motywach – Robyn, Mebh (dzikiej dziewczyny), jej matki oraz wilczej watahy. Co zabawne, pierwszy i trzeci temat pojawiają się… na samym końcu albumu i gra je Kila. Pierwsze wchodzi „Wolfwalkers Theme”, gdzie wybijają się perkusjonalia z cudną wokalizą oraz jakby wzięte ze snu smyczki. Ten element wzbudził we mnie skojarzenia z… Ablem Korzeniowskim. Temat dzikiej dziewczyny jest o wiele bardziej przesiąknięty etnicznymi wstawkami (flet, cymbały) i skocznym rytmem. Z kolei Robyn ilustrowana jest w bardziej „średniowiecznym” stylu, co wynika z jej pochodzenia (w końcu to „elegancka” Angielka). Chociaż charakterem bliżej jej do Mebh, jak podkreśla nałożone przez Francuza tempo. Uroczy utwór. No i jeszcze czwarta melodia obecna w… piosence. „Howls the Wolf” stylistycznie blisko jest tematu Mebh, a okraszona jest śpiewanym po angielsku tekstem w wykonaniu Marie Doyle Kennedy – aktorki oraz piosenkarki, grającej w filmie matkę Mebh.
Reszta utworów to poniekąd wariacje tych tematów oraz ich fragmentów. Nie oznacza to jednak, iż maestro przynudza. Jak choćby w „Wolves” – zaczyna się przyspieszonym tempem tematu watahy, z szybszymi dźwiękami perkusji oraz nerwowych smyczków, ale po niecałej minucie klimat zmienia się w bardziej refleksyjny, dzięki solówkom skrzypiec i anielsko brzmiącym wokalizom w tle. A jak dochodzi harfa z delikatną elektroniką, to aż można sprawdzić, czy za oknem nie świeci księżyc.
Są też ciekawsze patenty, jak „Mechanical”, gdzie tło brzmi niczym tykający zegar, scalając się z żywymi instrumentami lub budujące aurę tajemnicy „Wolf of Girl” wykorzystujące wokalną wersję tematu watahy zmieszanego z tematem Mebh. Tym samym tropem podąża „I’m Wolfwaker” z pędzącymi smyczkami oraz wokalizą w tle.
Akcja w zasadzie ogranicza się do dwóch mocnych fragmentów. „Our Forest” miesza temat wilków z Robyn i przyspiesza za pomocą perkusjonaliów oraz intensywniejszych skrzypiec przeplatanych odrobiną elektroniki, wokalizą i klawesynem. Utwór jest niczym sinusoida, choć chwile wyciszenia są pozorne w pierwszej połowie – dopiero w drugiej zagrożenie ulega rozproszeniu. Niepokój wraca w mrocznym „This Is Intorelable”, gdzie muzyka brzmi bardzo poważnie (zwłaszcza partia skrzypiec – jakbym słuchał zaginionego fragmentu „Draculi” Kilara). Choć bliżej końca muzyka wydaje się wyciszona, trudno mówić o spokoju.
Podobny fortel, czyli pozorny spokój przeplatany z dynamicznymi i mrocznymi brzmieniami w tle słychać w „Please Mummy” i „My Little Wolf”. Obydwa wykorzystują poruszające solo na skrzypcach, elektronikę w tle, wokalizę oraz nerwową perkusję. Finał stanowi „Our Victory” – równie mroczne, choć nie tak ciężkie jak „Our Forest”. Zaczyna się powoli, ale z każdą sekundą robi się coraz bardziej złowrogo: cięższe kotły, walcujące smyczki, „prześwitująca” elektronika, a w połowie dołączają się dęciaki. Wszystko zaczyna przyspieszać, idąc ku horrorowi czy wręcz thrillerowi i wybuchając w najmniej oczekiwanym momencie. Zwieńczeniem siundtracku jest irlandzkie aż do bólu „Follow Me”, jednak nie jest to wada, tylko kawałek pięknej muzyki.
I mógłbym w zasadzie na tym skończyć, ALE jest jeszcze piosenka, która pojawia się w kluczowym momencie filmu. Śpiewa ją norweska wokalistka Aurora Asknes i po raz pierwszy nagranie to pojawiło się na jej debiutanckiej płycie z 2016 roku. Lecz na potrzeby filmu utwór dostał nową aranżację, zaś pulsującą elektronikę zastąpiła etno-folkowa stylistyka. I ta nowa wersja jest fenomenalna, nawet wyjące wilki w tle pasują jak ulał.
Współpraca Coulaisa z irlandzkim studiem służy mu bardzo dobrze. Może „WolfWalkers” nie są na poziomie „Sekretu księgi z Kells” czy „Sekretów morza”, ale dla poszukiwaczy celtyckich klimatów to najlepsze dostępne cacko w tej chwili. Bardzo sympatyczna muzyka z klimatem i duszą – rzadkie połączenie, warte cztery wilczury. Idę za czworonogami.
0 komentarzy