Martin Scorsese to wraz z Quentinem Tarantino jeden z najbardziej interesujących twórców nie tylko pod względem fabularnym, ale i muzycznym. Bardzo szeroka różnorodność gatunkowa i umiejętne, celne dobranie jej do konkretnych scen i sekwencji zawsze stoi u niego na najwyższym poziomie, tworząc doskonałą atmosferę. I choć, w przeciwieństwie do QT, Scorsese nie stroni także od tradycyjnych ilustracji („Hugo”, „Taksówkarz”, „Infiltracja” – co by przywołać jedynie kilka przykładów), to słynie m.in. właśnie z doskonałej selekcji istniejących już piosenek i utworów źródłowych.
Szalejący obecnie w kinach „Wilk z Wall Street” – niesłusznie mieszany z błotem i będący obiektem głupich zarzutów o gloryfikację przestępców, o czym przekona się każdy w kinie, a warto – nie jest wyjątkiem od tej reguły. O ile jednak sam film bardzo mi się podobał, tak ścieżka dźwiękowa pozostawiła tym razem lekki niedosyt. Jest to o tyle ironiczne, iż „Wilk…”, jak żadna inna produkcja Scorsese, dawał pod tym względem ogromne pole do popisu. I choć na dużym ekranie wszystko zdaje się spełniać wymienione wyżej kryteria, tak wypuszczony przez wytwórnię Virgin krążek cierpi już na kilka słabości.
Przede wszystkim płyta jest bardzo krótka. Trzygodzinny film zawiera w sobie znacznie więcej przebojów i smaczków (ich pełna lista TUTAJ), niż zamieszczone tu 16 utworów, składających się na ledwie 55 minut grania. Dobrego grania, ale jakoś nie wybijającego się szczególnie poza pewien składankowy standard. Brakuje też większej różnorodności gatunkowej (praktycznie nie wychodzimy poza blues, rock i soul) oraz jakichś autentycznie pamiętnych momentów – poza „Meth Lab Zoso Sticker”, rockową przeróbką „Mrs. Robinson” i „Pretty Thing” nie czuję większych skojarzeń z konkretnymi scenami.
Inna sprawa, że na ekranie dzieje się bardzo dużo i poszczególne fragmenty, chociaż dodają uroku, dodatkowego znaczenia („Hey Leroy, Your Mama's Callin' You” mogło by się równie dobrze nazywać „Hey Leroy, Your Boss' Callin' You”) oraz klimatu kolejnym kadrom, bardzo szybko przemykają w tle – często wręcz praktycznie niezauważalnie, jak słaby cover „Goldfingera” będący odniesieniem do wspomnianego w jednym z dialogów Bonda, a wybrzmiewający podczas wesela głównego bohatera (swoją drogą, w rzeczywistości Belfortowi towarzyszyło wtedy „Nobody Does It Better” z „The Spy Who Loved Me"). Jest to więc chaos kontrolowany przez twórcę, lecz niekoniecznie przez widza, któremu łatwo może się to wszystko rozmyć w głowie, nawet i bez alkoholowo-narkotykowych wspomagaczy.
Mimo ogólnej fajności albumu (całość wchodzi w uszy jak w masło i stanowi przyjemnie spędzony czas), nie czuć po odsłuchu także specjalnej chęci sięgnięcia po film – co odczułem zarówno przed, jak i po jego premierze. Dobrych, konkretnych nut tu nie brakuje, ale jakoś żadna (może za wyjątkiem przywołanych już wyżej przykładów) nie zbliża się swoją siłą oddziaływania do legendarnych „Goodfellas” (których fabularnie „Wilk…” stanowi niejaką kalkę), „Bringing Out the Dead” lub „Gangów Nowego Yorku”. Szkoda.
Być może problem tkwi w tym, że prawdziwą muzyczną wizytówką, jak i klamrą tego filmu jest osobliwe nucenie melodii w takt bicia się w pierś przez Matthew McConaugheya (acz seans wieńczy melodia zamykająca także i płytę – „Cast Your Fate To The Wind"), które mogliśmy podziwiać już w trailerach. W tychże zwiastunach mocno wbijają się w pamięć również fragmenty „Black Skinhead” Kanye Westa oraz „Hang You from the Heavens” grupy The Dead Weather, których na płycie, jak i w samym filmie już niestety nie uświadczymy. A może do pełni szczęścia zabrakło po prostu Rolling Stonesów, z którymi Scorsese jest tak mocno związany (czego owocem wyreżyserowany przez niego dokument „Shine a Light” sprzed kilku lat)…?
Jakby jednak nie było, ostatecznie otrzymaliśmy całkiem zgrabną składankę, która z pewnością zagości w niejednym odtwarzaczu i wielu melomanom sprawi sporo satysfakcji. Mocno tego wydawnictwa co prawda polecał nie będę, ale moja finalna ocena to, mimo wszystko, solidne 3,5 nutki.
zgadzam się w pełni z recenzją. w filmie muzyka wkomponowała się na dobrym poziomie jednak słuchając płyty zawiewa trochę nuddąąą… na plus zdecydowanie wymienione tu piosenki plus świetna „Movin’ Out” Billiego Joela 🙂 ogólna ocena to 3 niestety.