Karola Maya historie o dzielnym synu wodza Apaczów i jego niemieckim przyjacielu ubranym w kowbojskie ciuchy, Old Shatterhandzie, to obowiązkowe pozycje w bibliotece każdego chłopca. Licząca łącznie 13 tomów saga (choć sam Winnetou pojawia się w nieco większej ilości prac literackich) o dziwo nie doczekała się jednak uznania w Hollywood. Za ich ekranizacje zabrała się więc swego czasu ekipa krajanów autora z ówczesnego RFN, do spółki z jugosłowiańskimi ‘braćmi’. Zaowocowało to serią filmów (łącznie 11 tytułów), które bardzo szybko obrosły swoistym kultem także na terenie Rzeczypospolitej. Zapoczątkowany w 1962 r. przez Haralda Reinla cykl skończył się jeszcze w tej samej dekadzie, acz moda na germańskie westerny trwała nieprzerwanie aż do zmierzchu komuny w Europie.
Oprócz oczywistych gwiazd wszystkich filmów – Lexa Barkera i Pierre’a Brice’a – swoją cegiełkę do sukcesu dołożył także kompozytor, Martin Böttcher, dla którego ilustracje z serii Winnetou stały się tak naprawdę jedynym dokonaniem, jakie trwale zapisało się w popkulturze i świadomości odbiorców (a ma on w swej filmografii ponad sto pozycji!). Wraz z upływem lat zarówno filmy, jak i soundtracki doń zostały nieco w tejże świadomości zapomniane, bądź wyparte przez kolejne fascynacje wielkiego ekranu i dziś patrzy się na nie głównie przez pryzmat młodzieńczej nostalgii. Czy słusznie?
Wypuszczona pod koniec lat 90 przez niemiecki East West kompilacja melodii przekonuje, że Winnetou żyje i ma się dobrze – przynajmniej w kwestii muzycznej. Album zawierający 15 różnych tematów z 10 filmów (w przeciwieństwie do winyla z lat 80, który miał ich jedynie 12 z 9 tytułów), to nad wyraz dobre i nie uginające się pod naporem czasu granie, które nawet jeśli trąci już odrobinę myszką, to powinno trafić nawet do bliżej nie obeznanych z tym światem melomanów. Muzyka posiada niezaprzeczalną nutkę romantyzmu, jest bardzo melodyjna, chwytliwa, odpowiednio odświeżona i, dzięki względnie krótkiemu metrażowi, wchodzi w nasze uszy, jak w masło.
Generalnie mamy tu wszystko, od „Skarbu w Srebrnym Jeziorze” po „Winnetou w Dolinie Śmierci”. Zabrakło jedynie dźwiękowej reprezentacji „Winnetou i Old Shatterhand” oraz „…Old Firehand”, co może nieco dziwić, zważywszy, że kilka innych tytułów (wspomniany „Skarb…”, „Winnetou i król nafty” i „Winnetou w Dolinie Śmierci”) otrzymało po dwa utwory. Kontrowersyjnym może być też fakt, że album dopełniają jeszcze dwa tematy z „Pod Ostrzałem” – filmu niezwiązanego z Dzikim Zachodem, choć powstałym w tym samym okresie i z tą samą ekipą, także na podstawie Maya. Co ciekawe, melodie te nie różnią się specjalnie stylistyką od pozostałych ścieżek, acz oczywiście są nieco mniej westernowe.
Typowo awanturniczy charakter unosi się jednak nad całą zawartością. Mimo iż płytę otwiera dość spokojna, by nie powiedzieć leniwa nuta Old Shatterhanda, to bardzo szybko przechodzimy w dynamiczniejsze, przebojowe rytmy. Daleko tu co prawda do typowego action score’u i muzyka nigdy nie pędzi przed siebie na złamanie karku, lecz jest przy czym potupać nóżką. Wszystkie kompozycje pachną rzecz jasna odrobiną kiczu, ale m.in. w tym tkwi przecież ich urok – a ten jest naprawdę bardzo duży.
Gorzej, że stylistycznie mamy do czynienia z bardzo podobnymi do siebie dźwiękami. Z pozoru każdy temat jest inny, ubarwiony odmiennymi emocjami i instrumentarium (a to w oczywisty sposób odwołuje się do amerykańskiej prerii). Bardzo szybko jednak zlewają się one w jedno i naprawdę trudno jest się połapać, czego akurat słuchamy, bez patrzenia na tracklistę. Poszczególne motywy same w sobie są naprawdę ciekawe, atrakcyjne i często także porywające („Banditen-Thema”), ale niejaka jednolitość albumu i tempo ‘na jedno kopyto’ sprawia, że ten może na dłuższą metę wydać się nużący.
Szczęśliwie te 46 minut, a także kolejne utwory, mijają naprawdę szybko, więc o prawdziwą nudę tu trudno. Problemu nie stanowi również brak większych przestojów i/lub słabszych jakościowo fragmentów (jedynie „Liebsethema” nie zrobiła na mnie większego wrażenia). Dodatkowo cały materiał jest bardzo przejrzysty i pozbawiony jakichkolwiek zakłóceń lub innych przeszkadzajek. Poza tym sama muzyka spokojnie żyje własnym życiem i nie wymaga najdrobniejszej nawet znajomości ruchomych obrazów, by przypadła nam do gustu (nie znajdziemy tu wszak ani minuty underscore’u) – oczywiście zakładając, że lubimy takie klimaty.
Największym atutem jest natomiast niesamowita wartość relaksacyjna rzeczonego wydawnictwa – jakkolwiek nie patrzeć nań przez pryzmat samych filmów, a także braków w materiale (dla bardziej zaawansowanych słuchaczy, Bear Family Records wypuściło swego czasu 8-płytowy zestaw „Wilder Westen, Heisser Orient”, a Edel liczącą 20 utworów kompilację Apanaczi z Old Surehand, że o innych, bardziej rozbudowanych składankach nie wspomnę), to nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak odpocząłem przy muzyce filmowej. Ta od Böttchera dosłownie tu płynie – przypominając niekiedy kompozycje Zamfira lub innych mistrzów muzycznej kontemplacji – i niezwykle łatwo jest w nią wsiąknąć. Do czego zresztą zachęcam. Howgh!
„Zabrakło jedynie dźwiękowej reprezentacji „Winnetou i Old Shatterhand” oraz „…Old Firehand”, co może nieco dziwić”
Nie powinno dziwić, skoro Bottcher nie robił muzyki do tych filmów.