Rodzeństwo Willoughby
„…najbardziej wyluzowana ścieżka dźwiękowa 2020 roku…”
Czy filmy Netflixa mogą być tak dobre jak ich flagowe seriale? Tak, ale pod warunkiem, że są to animacje. Jedną z takich wartych uwagi produkcji jest „Rodzeństwo Willoughby”, które klimatem bardzo mi przypomina… „Serię niefortunnych zdarzeń”. Tu też mamy uzdolnione rodzeństwo z familii o wielkich tradycjach. Tylko, że ich rodzice są bardzo skupieni na sobie oraz na tyle samolubni, że wysyłają pociechy na specjalną wycieczkę. Czy będzie ona w stanie odmienić ich los? Przekonajcie się sami, lecz od razu ostrzegam: to jedna z wariackich komedii, pełna specyficznego humoru, kreski oraz groteskowego świata.
Na początku nie specjalnie interesowałem się kwestią kompozytora, bo Mark Mothersbough w zasadzie specjalizuje się w animacjach („Klopsiki i inne zjawiska pogodowe”, „Hotel Transylwania” czy „LEGO Przygoda”), więc jego angaż nie był zaskoczeniem. Sam twórca znany jest z wykorzystywania elektroniki jako podstawowego narzędzia, nie mając zbyt wielu szans do pracy z pełnoorkiestrowym brzmieniem – do momentu spotkania z bogiem młotków zwanym Thorem.Nie wyglądało jednak na to, aby maestro mógł na dłużej wyjść ze swojej retro elektronicznej strefy komfortu. Aż do teraz.
Już otwierające całość trzy utwory pokazują, że Amerykanin idzie w zupełnie innym kierunku niż można by się spodziewać. Jazz, swing, muzyka klasyczna i dawna (obecność klawesynu) wrzucone zostają do jednego kotła, tworząc absolutnie lekką, przyjemną, wariacką muzykę. Jest to podstawa tematu tytułowych bohaterów, obecna w bardzo energetycznym „The Willoughbys”, bardziej kołysankowym (przez większość czasu) „Main Title”, przypominającym troszkę styl Danny’ego Elfmana i zakończonym podniosłą trąbką, oraz bujającym w klimatach lat 50. „The Willoughby Boogie” (dęciaki plus fortepian), ilustrującym rodziców.
Ktoś może powiedzieć, że to dość skromna baza tematyczna. Jednak maestro jest bardzo sprytnym gościem. Różnicę robi tutaj aranżacja, w zależności od nastroju oraz użytego arsenału. Nie brakuje bardziej radosnych momentów (krótkie, ale skoczne „We Are Orphans” czy „Parents Are Still Alive”, z niewyraźnymi pogłosami w tle i zmieniającym się jak w kalejdoskopie klimatem). Przez większość score’u – głównie na początku każdego utworu – budowane jest poczucie grozy, do czego wykorzystano perkusję, klawesyn i flety. Wystarczy posłuchać takich fragmentów, jak: „Stealing Food”, „It Was a Dark and Stormy Night” czy „Here Beastie Beastie”, gdzie aura horroru jest wyraźnie obecna.
Mothersbough potrafi też zaskoczyć bardziej energetycznymi, wręcz rozbuchanymi momentami, związanymi z postacią komandora Melanoffa. Nie mogę inaczej określić baśniowego „Melanoff’s Magnificent Mustache” z niemal promieniującym ciepłem początkiem, pełnym pędzących smyczków, cymbałków i perkusjonaliów, czy utrzymanych w zbliżonym tonie „I Want Her to Stay” oraz „We Unite as Willoughby”. Prawdziwym popisem umiejętności kompozytora jest moment, kiedy rodzeństwo decyduje się wysłać swoich rodziców na wczasy i tworzy fikcyjną ulotkę biura podróży („Brochure Montage”). Co tam się nie dzieje! Werble, klawesyn, ukulele, podniosła trąbka, jodłowanie (takie alpejskie, a nie w sensie rzucanego „joł, joł, joł”) oraz niepokojące kotły. Wszystko w przeciągu półtorej minuty.
Mało wam? To jeszcze mamy dwie porąbane i zwariowane piosenki wplecione do całości. „The Warmest Glove” ma w sobie taki klimat przedwojennych standardów, choć trwa dość krótko. Jeszcze bardziej osobliwa jest „The Perfect Family”, opisująca – pojawiającą się na chwilę – idealną rodzinkę. Fragment ten jest przesadnie uroczysty, a w tle słyszymy chór wypowiadający fragmenty rozmów członków tej rodziny. To najbardziej jajcarskie użycie chóru od czasów drugiego „Deadpoola”. Nie można też zignorować średniowiecznego „Man of the House”.
Nie oznacza to jednak, że w tworzeniu action score’u nie użyto mieszanki orkiestry z elektroniką. Maestro nie byłby sobą, gdyby nie pojawiły się tu takie fragmenty. O dziwo nie jest tego dużo. Choć najbardziej ekscentryczny utwór dotyczy budowania samolotu, podczas słuchania można poczuć się zagubionym. „Melanoff’s Factory” brzmi jakby żywcem wzięty z lat 80., z przerobionymi wokalami, transowym rytmem oraz syntezatorami, chociaż w środku utworu dochodzi do rozluźnienia i przełamania. To jednak osobny byt, bo reszta to hybrydy. Gwałtowne „The Willoughby Beast”, oplecione crescendami dęciaków i smyczków „I’m Bustin You Out” z bardzo delikatnym finałem czy wykorzystujące melodię z tworzenia broszury oraz temat przewodni „Chase / Rainbow Zeppelin”. Ta ostatnia kompozycja bardzo przypomina stylem prace Elfmana z początków kariery.
Wszystko to zostaje zwieńczone absolutnie cudownym finałem. Suspens wprowadza jeszcze „Defrosting the Parents / We’re All Going to Freeze”, choć podniosły początek zapowiada zjednanie się całej rodziny. Lecz nerwowe i smutne skrzypce szybko rozwiewają to uczucie, kończąc w bardzo dramatyczny sposób. Ale to tylko chwila, bo wszystko wraca do cieplejszych tonów w niemal kołysankowym, heroicznym „The New Family” z fantastycznymi fletami, wokalizami, dęciakami i Bóg wie czym jeszcze. Skoro naszym bohaterom udało się stworzyć rodzinę, to czemu tej radości nie przedstawić na bogato? No i finałowy prztyczek w ucho, czyli „Meat Mustache / Shark” – wariacja tematu rodzeństwa sklejonego z hawajską gitarą (tworzenie broszury), urywająca się gwałtownie.
To chyba najbardziej wyluzowana ścieżka dźwiękowa 2020 roku, a jednocześnie dostarczająca najwięcej frajdy. Mothersbough potwierdza tutaj, że sprawdziłby się jako autor muzyki pełnoorkiestrowej, bo ma w głowie wiele zwariowanych pomysłów. Troszkę szkoda takiego twórcy do pracy tylko przy filmach animowanych. Muszę bliżej poznać twórczość Amerykanina, bo ma do zaoferowania więcej, niż się nam wszystkim wydaje. 4,5 nutki to moja faktyczna ocena tej pozycji.
0 komentarzy