Pielgrzymowanie kojarzy się w Polsce z Jasną Górą, Licheniem albo Toruniem. Ale najsłynniejszą trasą pielgrzymkową jest droga św. Jakuba, wiodąca do katedry w Santiago de Compostela, gdzie znajdują się (podobno) prochy św. Jakuba Większego Apostoła. Tam zamierza wyruszyć główny bohater filmu Emilio Esteveza „Droga życia” – Tom. Stracił on syna podczas pielgrzymki i chce przemierzyć cały szlak z jego prochami. Tutaj droga ma charakter indywidualny, towarzyszą nam piękne plenery, solidne aktorstwo pod wodzą Martina Sheena i odrobina banalnych refleksji. O dziwo seans jest jednak całkiem sympatyczny. Czy muzyka również?
Patrząc na nazwisko twórcy nie należało się spodziewać niczego dobrego, bo Tyler Bates to tani kompozytor piszący słabą muzykę do (zazwyczaj) niezbyt wyszukanych filmów. Tym razem musiał jednak wyjść z mroku i stworzyć kompozycję nie podobną do wcześniejszych – nastrojową, delikatną i pełną ciepła. Możecie mi nie wierzyć, ale podołał temu zadaniu.
W filmie jego muzyka świetnie się sprawdza, buduje kontemplacyjny klimat, pomaga w delektowaniu się krajobrazami oraz wsiąknięciu w nastrój wędrówki. Instrumentarium jest dość skromne, bo oparte o mały zespół (fortepian, gitara akustyczna, skrzypce, perkusja i bas), ale to wystarczy do wielce przyjemnego odbioru. Pozytywną energię serwuje nam otwierająca całość „Ventura” z prostymi bębenkami, niespiesznym tempem oraz pięknymi gitarami zgranymi z fortepianem. I w zasadzie jesteśmy już gotowi do podróży.
Po drodze dostajemy też kilka energicznych melodii skręcających w stronę bluesa (zadziorne „Tom Begins” ze świetnymi chórami) czy też folkowej aury (spokojne „Pilgrims” i „Spanish Morning”). Nie brakuje tu zresztą bardziej refleksyjnych tematów, pozwalających na chwilę zadumy (temat Daniela z poruszającym fortepianem oraz przypominającymi melodię pozytywki cymbałkami lub „This Must Be The Place”, gdzie dominują skrzypce).
Ale największe wrażenie robi pojawiający się pod koniec płyty „Santiago de Compostella”, opisujący dotarcie do celu. Tam, gdzie należałoby się spodziewać czegoś podniosłego, wręcz sakralnego, Bates obiera inny kierunek – zapożycza melodię z „Pilgrims” (akustyczne solo), do którego wprowadza spokojne cymbałki, wyciszone skrzypce oraz piękną wokalizę Nan Vernon, jaka nadaje całości iście anielskiego charakteru.
Swoje robią także wplecione w score piosenki. Część z nich ubarwiające całość, przypominając nam o tym, iż akcja dzieje się w Hiszpanii (piosenki Berroguetto, gdzie poza gitarą oraz wspaniałym głosem słychać akordeon, flety i różne tamburyny), z kolei inne są trafnym komentarzem do wydarzeń („Thank U” Alanis Morissette, „Pink Moon” Nicka Drake’a). Szczęśliwie nie zaburzają one wyjątkowej, konsekwentnej atmosfery pracy Batesa.
„The Way” to kompozycja, jakiej raczej mało kto się spodziewał po twórcy, na którym zwykło się wieszać psy. Owszem, jest ona bardzo prosta i spokojna, a nawet usypiająca, ale jednocześnie bije z niej pasja, przyjemność i pozytywna energia. Nie jest to nowatorska ilustracja, lecz trudno odmówić jej zarówno świetnego zgrania z obrazem, jak i frajdy czerpanej z samodzielnego odsłuchu. Zaryzykuję stwierdzenie, iż jest to najlepsza praca Batesa, która potwierdza, że nie należy nigdy nikogo skreślać. Bardzo mocne cztery z plusem.
Polecam i film i muzykę, a przede wszystkim wędrówkę Camino de Santiago! 😀