Nikaragua u progu lat 80. ubiegłego stulecia – miejsce, w którym krwawo ściera się idealistyczna rewolucja z twardym reżimem. Miejsce, które przyciąga żądnych wrażeń najemników i pragnących sensacji dziennikarzy. Miejsce, w którym można się jednak zakochać, albo które sprawi, że się zakochamy. Urzekające piekło, będące miejscem akcji sensacyjnego widowiska Rogera Spottiswoode’a. No i punkt wyjścia dla rewelacyjnej muzyki Jerry’ego Goldsmitha…
O tym, jak niezwykła ona jest, świadczy już sama klamra spinająca album, w postaci utworu tytułowego (zapisanego po hiszpańsku) oraz finałowego „Nicaragua” (całkiem niedawno użytego przez Quentina Tarantino w jednej ze scen „Django”). Żywe, dynamiczne mariaże tradycyjnej orkiestry (z dużym naciskiem na smyczki), instrumentów etnicznych, elektroniki i solowych, specjalnie nagranych oddzielnie partii gitarowych Pata Metheny’ego (który użyczył filmowi także swą kompozycję „Dear John”, nieobecną jednakże na płycie) to bez wątpienia prawdziwe arcydzieła same w sobie, które stanowią jedne z najwybitniejszych dokonań tego kompozytora.
Na nich jednak, słynący z częstej monotematyczności partytur, kompozytor bynajmniej nie poprzestał i niemal każdy kolejny utwor oferuje nam coś nowego – czy to w sferze melodyki, brzmienia, czy też zwykłej emocjonalności, która potrafi osiągać tu prawdziwe wyżyny dramaturgii i suspensu (świetny „Sniper”, który doskonale podnosi temperaturę jednego z punktów zwrotnych filmu), po to, by w kolejnym temacie wybuchnąć iście optymistyczną, pełną nadziei, wręcz zwycięską nutą. Brzmi jak sinusoida, oparta o typowe kontrasty piekła z rajem, jednak różnorodność tematyczna, stylistyczna spójność i płynność materiału sprawia, że całość stanowi prawdziwy miód dla uszu, któremu niezwykle trudno jest się oprzeć.
Łyżką dziegciu może okazać się natomiast garstka ‘problemów’, jakie występują na obu płaszczyznach – filmowej i płytowej. W samym obrazie muzyka miejscami ginie, częstokroć ustępując miejsca efektom dźwiękowym wojennej zawieruchy. Zważywszy jednak, że na potrzeby albumu większość partytury nagrano ponownie i sporo zamieszczonych nań utworów w filmie zwyczajnie się nie pojawia („Fall of Mangua”) lub też występuje fragmentarycznie (wspomniane „Bajo Fuego”), toteż trudno czynić z tego istotny zarzut – szczególnie, iż wszystkie najważniejsze tematy mimo wszystko na ekranie odpowiednio akcentują swą obecność, niejednokrotnie potęgując wydźwięk i klimat danych scen.
Z kolei krążek sam w sobie posiada kilka mniej atrakcyjnych momentów. „House of Hammocks”, „Betrayal” czy „Alex's Theme” – to przykłady solidnych, lirycznych motywów, blednących jednakże w porównaniu z najlepszymi utworami tego wydawnictwa. Na szczęście w ostatecznym rozrachunku są one zaledwie ułamkiem całej pracy, w której stanowią swoistą przerwę na złapanie oddechu, a i prezentują sobą jednak znacznie więcej, niźli standardową tapetę. Bo też i na taką łatkę „Pod ostrzałem” z pewnością nie zasługuje, bez względu na to, z której strony nań spojrzymy.
W 1984 r. Goldsmith otrzymał za swoją muzykę nominację do Oscara. Ostatecznie przegrał z epickim „The Right Stuff” Billa Conti – partyturą świetną, ze wszechmiar zasługującą na uznanie, lecz zdecydowanie nie tak oryginalną i lotną, jak „Under Fire”, które nawet 30 lat później brzmi niesamowicie świeżo, inspirująco i po prostu wspaniale (o czym świadczą także liczne wznowienia albumu). To zdecydowanie jeden z najlepiej wydanych krążków i jedna z najpiękniejszych kompozycji współczesnej muzyki filmowej. I myślę, że kolejne trzy dekady nic w tej materii nie zmienią. Polecam równie gorąco, jak gorąco było owego roku w Nikaragui…
P.S. W filmie przewijają się jeszcze dwa utwory źródłowe: „Our love may never see tomorrow” Peggy Turner i „The Sandinista Hymn” Carlosa Mejia.
Ano. Recenzja nic dodać, nic ująć. Arcygeniusz.