Żałoba jest trudnym okresem w życiu każdego człowieka. Zwłaszcza, jeśli zmarły był osobą popularną i sławną. Tak jest w przypadku głównej bohaterki filmu „Nie ma mowy!”, która próbuje napisać biografie swojego męża, muzyka folkowego. Sam film jest bardzo wyciszonym, słodko-gorzkim dramatem, gdzie najważniejsze są postacie i ich emocje. Swoje do klimatu dodaje muzyka.
Autorów soundtracku jest w zasadzie dwóch. Piosenki przewijające się w tle, autorstwa Huntera Hayes, czyli męża pani Hayes, wykonuje znany muzyk folkowy Damien Jurado, a instrumentalne kompozycje to robota mało znanego Daniela Harta, który ostatnio dostał angaż do najnowszego filmu Disneya – „Mój przyjaciel smok”. Tak powstała spokojna, ale bardzo klimatyczna ścieżka dźwiękowa.
Zaczyna się od piosenek, gdzie najważniejsza jest gitara oraz melancholijny wokal Damiena. Blisko im do niezależnego brzmienia spod znaku Bon Iver, w którym pojawia się wszelkiego rodzaju echo. Na szczęście mamy tutaj dość bogatą aranżację – pojawia się fantastyczny fortepian (końcówka „Horizons” czy „Maine Stays”), zaskakuje akordeon (szybkie „Halo of Ashes”), jest delikatny bas (rock’n’rollowe „Little Jackson”), a nawet cymbałki („On the Land Blues”). Nie są to do końca utwory bezpośrednio wzięte z ekranu, ale trudno uznać to za wadę. Brzmi to wszystko bardzo przyjemnie i tworzy śliczne tło do skromnej opowieści.
Hart miał znacznie trudniejsze zadanie, gdyż piosenki są tak wyraziste, iż odwracają uwagę od skromnego score’u, zajmującego połowę płyty. Maestro postawił na oszczędny zespół, czyli smyczki i gitarę. I tutaj wybijają się dwa tematy. Pierwszy pojawia się już w „The Strangeness of Strangers”, grany przez zapętloną gitarę oraz spokojniejszą perkusję. Brzmi to trochę tak, jakby Thomas Newman postanowił zostać muzykiem folkowym. Motyw ten pojawia się jeszcze kilkukrotnie – m.in. w „Jelly Bean Jesus”. Powyższe skojarzenie potwierdza klaskane „A Little Pilfering Never Hurt Anyone” z drobnym "rzępoleniem" na skrzypcach oraz przewijającym się w tle fortepianem. Największym problemem kompozycji Amerykanina jest bardzo krótki czas trwania utworów, rzadko przekraczający dwie, czy nawet jedną minutę, jak w przypadku fortepianowego „Fig Newton Blues”.
Drugi temat – liryczny – pojawia się już w „Winter Crying Uncle (Tumbledown Theme 1)” I jest znacznie żwawszy, co jest zasługą przyspieszonej gitary. W tle niemal jak echo gra fortepian ze skrzypcami oraz wiolonczelą. I jeśli chodzi o warstwę tematyczną to tyle, jednak maestro dobrze używa swojego instrumentarium, parokrotnie zaskakując (gwizdy w „Go To New York”). Może i wspomniana gitara niekiedy przypomina troszkę poetykę Gustavo Santaolalli, ale takie wrażenie pojawia się w trakcie odsłuchu bardzo rzadko.
„Tumbledown” to ścieżka spójna pod względem stylistyki i klimatu. Bardziej przemawiały do mnie piosenki, ale praca Daniela Harta – kompozytora dopiero przebijającego się na rynku – wprawia w dobry nastrój. Amerykański maestro ma spory potencjał, chociaż dla wielu jego muzyka może być zbyt monotonna. Sprawdza się jednak na ekranie i daje sporo satysfakcji po bliższej znajomości albumowej. Mocna trójeczka z plusikiem.
0 komentarzy