„…bardzo archaiczna…”
Prawie 40 lat minęło od premiery „Trona”, a ten za nic nie chce się zestarzeć. Sama historia jest prosta – mamy programistę wyrzuconego z firmy przez jej szefa, który przywłaszczył sobie jego gry. Chcąc włamać się do głównego komputera zostaje… przeniesiony do jego wnętrza, gdzie musi walczyć o przetrwanie. Plastycznie to nadal imponujące dzieło z przełomowymi efektami specjalnymi oraz wizją wyprzedzającą ówczesne możliwości.
Jak sobie na tym polu radzi sobie warstwa muzyczna? Do tego zadania została zatrudniona Wendy Carlos – jedna z pionierek muzyki elektronicznej, najbardziej znana dzięki współpracy ze Stanleyem Kubrickiem („Mechaniczna pomarańcza”, „Lśnienie”). Z powodu wykorzystania elementów kina SF należało się spodziewać użycia syntezatorowych brzmień. Jednak, wbrew woli autorki, Disney ściągnął także London Philharmonic Orchestra, obawiając się, że Carlos nie zdąży na czas.
W filmie ta zbitka sprawdza się bardzo dobrze, tworząc klimat, który nazwali byśmy cyberpunkowym. Jednak z dzisiejszej perspektywy brzmi ona bardzo archaicznie. Syntezatorowe popisy, choć mogą budzić skojarzenia z dźwiękami gier tego czasu, pozbawione są jakiejkolwiek bazy tematycznej. Aczkolwiek pojawia się pewna melodia próbująca spiąć to wszystko. Grana głównie przez klawisze dodaje odrobiny podniosłości (m.in. „We’ve Got Company” czy „The Light Sailer”), jednak wydaje się tylko pustą wydmuszką. Choć najpełniej wybrzmiewa w syntezatorowym „TRON Scherzo”, gdzie potrafi się zapędzić.
Choć nie ma tutaj prawdziwego action score’u, to jest parę momentów mających budować napięcie. I to się na ekranie sprawdza świetnie (okraszone werblami „Ring Game and Escape”, początek „Tower Music/Let Us Pray”, czy wręcz rozpędzone „Magic Landings”), lecz poza nim troszkę ciężko się tego słucha. Z powodu chaotycznej aranżacji, sprawia wręcz wrażenie ściany dźwiękowych pasaży.
Ale jest tu też jeszcze jeden bardziej liryczny temat. Carlos pozwala sobie zaszaleć, zmieniając jego aranżację. Pojawiają się skrzypce i syntezator, a nawet chór („Love Theme”) oraz organy (poruszające „Ending Titles”). Te fragmenty są dla mnie prawdziwymi highlightami „Trona”, tylko że nie ma tutaj dla nich zbyt wiele miejsca. Do tego jeszcze dostajemy dwa utwory od zespołu Journey (początkowo miała je napisać grupa Supertramp, ale zrezygnowała) – w tym jeden instrumentalny. Obydwa są typowymi numerami pop-rockowymi z lat 80.
Nie mogę napisać, że „TRON” wytrzymał godnie próbę czasu. Elektronika z dzisiejszej perspektywy jest bardzo archaiczna i bez pomocy fragmentów orkiestrowych bywa dość ciężkostrawna. Niemniej trudno odmówić temu dziełu oryginalnego podejścia do tematu oraz świetnego zgrania z obrazem. Za to podnoszę ocenę do 2,5 nutek. Lepiej przerzucić się na dzieło Daft Punk do sequela.
0 komentarzy