Xavier Dolan – to nazwisko ostatnimi laty elektryzuje kinomanów na całym świecie. Kanadyjski reżyser i aktor zrobił wielkie zamieszanie, gdy pokazał swój debiut („Zabiłem swoją matkę”), który nakręcił w wieku 19 lat (a mógł w tym czasie pójść na studia). Każdy tytuł wywoływał furorę i zachwyt – zwłaszcza „Wyśnione miłości” – oraz intrygował wybranymi kierunkami. Nie inaczej było z „Tomem” – opartym na sztuce teatralnym thrillerze o mężczyźnie przyjeżdżającym na pogrzeb swojego kochanka do jego rodzinnej wsi. Czuć tu inspiracje kameralnymi filmami Romana Polańskiego, gdzie powoli odkrywano niepokojące tajemnice.
„Tom” jest o tyle istotnym dziełem w dorobku filmowca, że po raz pierwszy postanowił on zatrudnić kompozytora do napisania muzyki. Realizacji tego zadania podjął się uznany i ceniony twórca z Oscarem na półce – Gabriel Yared. Współpraca przy tym filmie poszła na tyle dobrze, że Dolan zaczął zatrudniać Libańczyka przy swoich kolejnych tytułach, ale to temat na osobną historię. Skupmy się na początku tej drogi.
Ponieważ jest to thriller, całość podbudowana jest niepokojącym klimatem, a osadzenie filmu w małej wsi tylko potęguje poczucie osaczenia. Podporą całości jest temat oparty na uderzeniach sekcji smyczkowej, bardzo przypominającej styl Bernarda Herrmanna, gdzie dochodzą kolejne partie smyków, by w finale razem zaatakować, niemal chwytając za gardło. Standard dreszczowców sprzed wielu, wielu lat, ale nadal efektywny. Ten sposób budowania napięcia jeszcze powróci (środek „Jeu de roles”, bardziej podkręcona końcówka „Francis”, gdzie wchodzą dęciaki oraz przemielony fortepian czy „Une nouvelle familie”), ale nie jest jedyną metodą stosowaną przez maestro. Mamy jeszcze powolne, niemal falujące skrzypce (początek „Demi-tour”), mocniej podkręcające poczucie niepokoju wejścia wiolonczeli („Jeu de pouvoirs”) czy wykorzystanie fortepianu, ale nie po to, żeby pędził na złamanie karku, lecz by coraz bardziej uderzał krótkimi seriami (połowa „Defigure”), wręcz świdrując w głowie.
Jedyne, co wyróżnia score Yareda od wielu innych thrillerów, to warstwa liryczna. Zapowiada ją „Agatha” z delikatnie wybijającym się klarnetem oraz fortepianem na pierwszym planie, tworząc opis kobiety, która pozostaje w ciągłej nieświadomości, jakby izolowana od najbliższych. W ten sam nurt wpisuje się smutne „Funerailles” z solówką skrzypiec oraz łagodną elektroniką i wejścia fortepianu w dość niepokojącym „C'est toi qui decides”. Jest nawet harfa w onirycznym „Syndrome de Stockholm”.
Ale z tą muzyką mam jeden poważny problem: jako całość kompletnie nie porywa. Maestro korzysta z niemal ogranych sztuczek znanych w gatunku, przez co muzyka niespecjalnie zapada w pamięć. Owszem, funkcjonuje na ekranie i z tego zadania wywiązuje się bez zarzutu, trudno też odmówić jej efektywności w kilku miejscach. Jednak mimo wszystko nie mogłem pozbyć się poczucia niedosytu, troszkę jakby pójścia na łatwiznę.
Więc jak tutaj ocenić „Toma”? Jest to typowa ilustracja pod thriller, zrealizowana w staroszkolnym stylu, co stanowi tu broń obosieczną. Bo poza kontekstem nie jest to muzyka dająca wiele satysfakcji słuchaczowi. Oparta niemal w całości na popisach sekcji smyczkowej, działa tak, jak w setkach innych filmów z tego gatunku. Niemniej ma swoje dobre momenty, za które mogę dać (maksymalnie) trzy nutki.
0 komentarzy