„…poruszająca i bardzo zaskakująca praca…”
Po przerwie, jaką był remake „Point Break”, reżyser postanowił sięgnąć po sprawdzonego kompozytora Marka Ishama. Maestro ostatnimi czasy robił albo filmy z niezbyt imponującym budżetem i rozgłosem albo realizował seriale telewizyjne pokroju „Once Upon a Time”, „American Crime”, „Cloak & Dagger” czy „Godfather of Harlem”. Po „Togo” nie oczekiwałem więc zbyt wiele, bo i poziom tych dokonań Amerykanina nie był zbyt wysoki. Ale wyszło lepiej niż sądziłem.
Nie można uniknąć porównań z konkurencyjnym dziełem od Johna Powella. Anglik mocno ubarwił „Zew krwi” folkowo-westernowym sosem. „Togo” pozornie wydaje się brzmieć bardziej klasycznie, wręcz w starym stylu, z dominacją sekcji smyczkowej. I to ona potrafi zarówno tchnąć ducha wielkiej przygody (otwierające całość „To Nome” bardzo przypominające… Thomasa Newmana – to brzmienie skrzypiec jest nie do wymazania), jak i bardziej dramatyczne momenty (mroczne „Hospital” z cięższą wiolonczelą, poruszające „So You Will Go”).
Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że Isham bardziej skupia się na pokazaniu emocji oraz relacji między Sepphalą a psem. Dlatego pierwsza połowa płyty wydaje się wyciszona, wręcz spokojna. W żadnym jednak wypadku nudna czy nieangażująca, co pokazują pewne momenty przełamania (końcówka „Leaving Nome” z nerwowymi perkusjonaliami).
Dla mnie najciekawsze momenty dotyczyły retrospekcji, w których Togo jest szczeniakiem. Dość trudnym w obyciu oraz upartym niczym osioł. Wtedy pojawiają się nuty skrzypiec, opisujące pozornie niegroźny wygląd psiaka – jak w „Mischievous Pup” czy podpartym fletami „Resourcefoul Dog”. Ale to są tylko fragmenty tych kompozycji, których podstawą jest ciepłe solo skrzypiec, ilustrujące upór oraz determinację. Pod ten nurt wpisuje się także ciepłe „Digging”, nabierające rozmachu oraz energetycznego kopa po oszczędnym wstępie. Najlepszym jednak fragmentem opisującym ten okres pozostaje niemal bajkowe „To Lead”, opisujące szybko zmontowaną sekwencję drogi bohatera do bycia psim liderem zaprzęgu. Słuchając dźwięku skrzypiec oraz wplecionych dęciaków i fletów można odnieść wrażenie, że słuchamy muzyki z… filmu studia Ghibli, a duch Joe Hisaishiego jest silnie obecny.
Niemniej nie brakuje tutaj paru niespodzianek, głównie na polu rzadkich momentów akcji. Przyspieszony walczyk „Crossing the Sound”, niepokojące „Wrong Way”, które daje pole do popisu perkusjonaliom, kotłom i wręcz horrorowym smyczkom; pełne perkusyjnych uderzeń „The Sound of Nothing” z dynamiczną końcówką, niemal rozpędzony popis smyczkowy w fantastycznym „All Alaska Sweeptakes” oraz pędzące na złamanie karku „Perilous Sound”, gdzie poczucie uciekającego czasu zmusza do pośpiechu, łapiąc mocno za gardło.
Żeby jednak nie było za słodko, albumowe wydanie „Togo” ma parę drobnych wad. Całość trwa niecałe 80 minut, co jest strasznie długim czasem. Chcąc nie chcąc, pojawia się tutaj troszkę ilustracyjnej tapety. Zazwyczaj są to bardzo krótkie fragmenty, rzadko przekraczające minutę. Mimo swej długości, score nie przynudza, co jest zaskakującym doświadczeniem. Chociaż pod koniec odsłuchu muzyka wydaje się bardziej wyciszona.
Być może zabrzmi to trochę niewiarygodnie, ale „Togo” to najlepsza ścieżka Ishama od czasów „Czarnej Dalii”. Czyli od bardzo dawna. Piękna, poruszająca i bardzo zaskakująca praca Amerykanina, przypominająca o tym, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa w muzyce filmowej. Czy dzięki tej produkcji maestro wróci do pierwszej ligi i znowu będzie tworzył do głośnych tytułów? Życzyłbym sobie tego.
0 komentarzy