Seria o przygodach Thora ma tę przewagę nad innymi produkcjami Marvel Studio, że płynnie łączy zalety filmów o superbohaterach z kosmiczną przygodą w stylu „Gwiezdnych Wojen” i epickim oddechem kina fantasy spod znaku „Władcy Pierścieni”. Oczywiście, niektórzy mogliby to nazwać popkulturową rupieciarnią, ale grzebanie w tego rodzaju szpargałach może przynieść sporo przyjemności.
Brian Tyler, pracując nad ścieżką dźwiękową do „Mrocznego świata”, też chyba spędził trochę czasu na strychu popkultury. Najwyraźniej zdawał sobie sprawę z eklektyczności obrazu, jaki przyszło mu ilustrować, a że do kompozytorów szczególnie pomysłowych nie należy, postanowił się wesprzeć doświadczeniem kolegów. Nic w tym złego. Twórcze przetwarzanie sprawdzonych rozwiązań jest czasem jedynym sensownym kluczem.
Nikogo więc chyba nie zaskoczą tu echa twórczości Howarda Shore’a, ale i bliższych Tylerowi stylistycznie Harry’ego Gregsona-Williamsa i Hansa Zimmera. Szczególnie Narnia i Śródziemie wsparły Tylera w budowaniu muzycznego uniwersum Thora. W pierwszorzędnym utworze „Asgard” czuć łapę lwa Aslana. Głęboki, szlachetny motyw ma w sobie przygodową werwę, podobną do tej, która towarzyszyła rodzeństwu Pevensie. Narnię jednoznacznie przywołują też niektóre partie chóralne i ogólne podobieństwo w doborze instrumentarium.
O ile jednak Tyler z twórczości Gregsona-Williamsa korzysta umiejętnie i zgrabnie przerabia ją na swoją modłę, Howarda Shore’a banalizuje. Mroczny Elf Malekith wypada muzycznie trochę jak ubogi krewny Saurona (bezwstydnie wtórny finał „Invasion of Asgard”). Falujący motyw à la Lorien wydaje się zaś trochę nietrafiony („Vortex”). Porządnie wypadają kawałki zimmerowskie – szczególnie post-Gladiatorowa wokaliza („Lokasenna”).
Może się wydawać złośliwością analizowanie pracy Tylera jedynie ze względu na inspiracje, adaptacje, bądź imitacje, ale kompozytor nie pozostawia większego wyboru. „Thor: Mroczny świat” jest w całości powtórką z rozrywki. Specyfika stylu samego kompozytora przejawia się jedynie w hałaśliwym nadużywaniu perkusji, które miejscami ociera się o męczącą kakofonię („Beginning of the End”). Czy z tego powodu należy tę kompozycję całkowicie odrzucić? Wręcz przeciwnie. Stryszek popkultury ma to do siebie, że potrafi zapewnić masę zabawy.
Tylerowi udało się napisać kilka bardzo porządnych tematów o sympatycznie patetyczno-przygodowym charakterze. Główny motyw, przedstawiony wyczerpująco w pierwszym utworze, to czysta frajda. Otwiera go mocna fanfara głównego bohatera, która jak cień podąża za nim przez cały film. Dalej następuje epicko-zawadiacki temat wielkiej przygody, w którym bardzo zgrabnie wykorzystano pospieszną partię chóru. Zaskakująco dobrze wpisuje się on w konwencje zaproponowaną przez Patricka Doyle’a w pierwszej części. Wreszcie pod koniec pojawia się oparta na wyrazistych frazach trąbki, agresywna melodia. Tyler proponuje więc trzy w jednym, dzięki czemu na przestrzeni całej ścieżki unika zbyt częstego powrotu tych samych motywów.
Na pochwałę zasługują też tematy poboczne. Oprócz wspomnianych „Asgardu” i „Lokasenny”, uwagę zwraca też krótki, ożywczo skromny motyw Lokiego („The Trial of Loki”). Ma on podobną funkcję, co fanfara Thora, podąża za swoim bohaterem, gdziekolwiek się pojawi. Bogowi intryg i oszustw towarzyszy wyciszona tajemniczość, podkreślająca niejasność jego zamiarów. „Mroczny świat” miejscami udowadnia zresztą, że jak Tyler chce, to potrafi sobie poradzić także bez męczącego nadmiaru perkusji (m.in. „An Unlikelly Alliance”).
Tematyczne bogactwo (proszę nie mylić z różnorodnością) jest miły zaskoczeniem, zważywszy na to, że Tyler nie miał dużo czasu na napisanie tej ścieżki dźwiękowej. Producenci płyty trochę jednak zawiedli w ekspozycji materiału. Utwory nie są ułożone chronologicznie, a to, co najciekawsze zostało niemądrze wrzucone na sam początek. W ten sposób po 20 minutach właściwie wszystko, co w tej kompozycji interesujące, zostaje zaprezentowane i pozostałe 50 można sobie spokojnie darować. Mamy więc doczynienia nie tylko z wydaniem zbyt długim (co normalne), ale też bezsensownie ułożonym.
Bardzo chciałem w tym miejscu opisać ścieżkę dźwiękową Cartera Burwella, która jednak nie spotkała się z przychylnością producentów. Jestem (być może niesłusznie) przekonany, że byłaby ona bardziej twórcza, świeża, mniej oczywista. Praca Briana Tylera jednak pozytywnie zaskakuje. Co prawda słabo wypada w filmie – przydaje się w dosłownie kilku scenach, a na ogół ginie wśród innych dźwięków – ale na płycie wybija się momentami pełnymi siły i energii. Miłośnicy tego rodzaju, muskularnych, acz dalekich od finezji, kompozycji będą zachwyceni. Reszta też wyłowi z hałasu kilkanaście bardzo dobrych minut. Wśród ilustracji do produkcji Marvela to zdecydowana czołówka, co zależnie od preferencji proszę traktować jako zachętę lub jej zaprzeczenie.
Może mi ktoś powiedzieć, dlaczego David Arnold marnuje się przy jakiś krótkich filmikach, zamiast tworzyć muzykę chociażby do takich filmów? Mam już powyżej uszu tych Tylerów, Jablonskich,, Djawadlich, że o Zimmerach nie wspomnę.
Arnold od kilku ładnych lat jest na emeryturze i pisze jedynie dla znajomych.
Poważnie??? Co za strata
„Bardzo chciałem w tym miejscu opisać ścieżkę dźwiękową Cartera Burwella, która jednak nie spotkała się z przychylnością producentów. Jestem (być może niesłusznie) przekonany, że byłaby ona bardziej twórcza, świeża, mniej oczywista”… i kompletnie nietrafiona w hiperrozrywkowy klimat filmu. Zupełnie nie wyobrażam sobie CB w tym obrazie. Prędzej już jakiś Zimmer…
Ja po ostatnim „Zmierzchu” sobie wyobrażam. Tego typu filmy nie mogą wyłącznie trafiać do kompozytorów zimmeropodobnych, którzy tworzą na jedno kopyto, bo się zrobi nudno.
Po filmie dam jednak 4, bo na ekranie sprawdza się naprawdę fajnie – Tyler dał radę. Album oczywiście za długi, sporo niepotrzebnego underscore’u i jednak bliźniaczo podobne do siebie kawałki akcji po jakimś czasie nudzą. Ale generalnie robi wrażenie. To zresztą bodaj jedna z najbardziej ciekawych tematycznie prac Tylera.
A ja dam 4, by podkreślić jakim krokiem do przodu jest soundtrack Tylera w porównaniu z tym z pierwszego „Thora” (w wykonaniu Patricka Doyla). Tamtej ścieżki nie mogłam znieść, tej słucha mi się całkiem przyjemnie. Mało tego, moim zdaniem również w samym filmie soundtrack Tylera sprawił się całkiem dobrze.
Pomimo że zgadzam się z autorem recenzji jeśli chodzi o brak oryginalności ścieżki, to muszę stwierdzić, że absolutnie nie przeszkadza mi on w odbiorze soundtracku. Czasem lepiej sięgnąć po coś starego niż na siłę komponować zupełnie nieudane utwory.