Sweeney Todd to legendarny golibroda, który żył rzekomo w XIX wieku w Londynie i przy pomocy brzytwy odesłał na "tamten świat" 160 mężczyzn, którzy mieli nieszczęście trafić do jego zakładu fryzjerskiego przy Fleet Street. Denaci byli następnie przerabiani na, cieszące się uznaniem niczego nieświadomych klientów piekarni, mięsne paszteciki robione przez wspólniczkę Todda – Panią Nellie Lovett. Historię tę świat po raz pierwszy usłyszał w 1846 roku, za sprawą opowiadania Thomasa Pecketta Presta opublikowanego w listopadowym wydaniu magazynu "The People’s Periodical". Już rok później legenda trafiła na deski teatru z podtytułem "Demoniczny golibroda z Fleet Street". W 1973 roku dramatopisarz Christopher Bond napisał swoją wersję sztuki o Toddzie po raz pierwszy wprowadzając do historii wątek zemsty na sędzim Turpinie, który od tamtego czasu już na dobre zagościł w legendzie. Dramat Bonda stał się podstawą dla musicalu z 1979 roku autorstwa laureata Emmy, Grammy, Pulitzera i Oscara (ten ostatni za piosenkę do "Dick Tracy") – Stephena Sondheima, do którego libretto napisał Hugh Wheeler.
Ten przebojowy, wystawiany na Broadwayu, musical doczekał się w tym roku równie przebojowej filmowej adaptacji za sprawą reżysera Tima Burtona i scenarzysty Johna Logana ("Gladiator"). Oto więc mamy pokręcone i makabryczne wydanie "Jak oni śpiewają?" skąpane w szarości XIX wiecznego Londynu (genialna, nagrodzona Oscarem scenografia) fenomenalnie ujętego obiektywem Dariusza Wolskiego. W rolę Todda brawurowo wcielił się nominowany do Oscara Johnny Depp, dla którego była to już szósta współpraca z reżyserem. Panią Lovett zagrała prywatnie wieloletnia narzeczona Burtona – Helena Bonham Carter, dla której z kolei była to piąta współpraca z twórcą "Batmana". Rola podłego sędziego Turpina przypadła staremu wyjadaczowi Alanowi Rickmanowi. Wszyscy aktorzy nie tylko zagrali swoje postacie, ale także odśpiewali ich partie wokalne. Czas najwyższy wybrać swojego "Idola".
Na rzecz filmu musical Sondheima przeszedł mały lifting. Kilka piosenek usunięto, inne skrócono, aby wszystko zmieściło się w dwóch godzinach. Orkiestrator spektaklu – Jonathan Tunick rozszerzył orkiestrę z 27 do 78 muzyków. Drobna zmiana dla lepszego efektu;). Już pierwotnie pełna mocy partytura nabrała tutaj dodatkowego wiatru w żagle i w efekcie mamy do czynienia z dziełem potężnym, miejscami pompatycznym i przy pierwszym kontakcie przytłaczającym. Nie dajcie się jednak przygnieść sile orkiestry i chóru, która uderza nas jak wielka fala w "Opening Title". Kiedy raz przebrniecie przez tą burzę, sami zachcecie w nią wejść ponownie. Doskonale słychać tutaj inspirację twórczością Bernarda Herrmanna, o której zresztą sam Sondheim mówi otwarcie. Cały musical jest pełen charakterystycznych dla stałego współpracownika Hitchcocka dysonansów, zakrętów melodii i wybuchów orkiestry, które robią naprawdę spore wrażenie. Muzyka wydaje się być jak dzikie zwierze w klatce – nieustannie w ruchu, agresywna, ale na szczęście bezpiecznie zamknięta w odtwarzaczu.
Tematów w "Sweeney Todd" jest cała masa. "Opening Title" prezentuje ten przypisany tytułowemu bohaterowi, a niemalże każda następująca po nim piosenka dodaje coś od siebie. Mamy wiec temat, który można określić tematem przeszłości Benjamina Barkera, zanim stał się Sweeney Toddem – po raz pierwszy pojawia się w "No Place Like London" (tutaj też ujawnia się świetny temat tego miasta), następnie powraca w "Poor Thing" i "Final Scene". Rewelacyjny "My Friends" z kolei dotyczy brzytw Todda i również wraca w "Pretty Women" i "Final Scene". Ostatni utwór to po prawdzie nic innego jak 10 minut skupiające w sobie większość tematów całej kompozycji. Bardzo przyjemny jest rytmiczny marszyk, na którym opiera się przede wszystkim "Pirelli’s Miracle Elixir", ale także w części "God, That’s Good!". Jedną z najlepszych piosenek – tematów, bo to z takimi tworami mamy tu do czynienia jest "Pretty Women" ze wspaniałym duetem Deppa i Rickmana. Świetne są także: "The Contest" – popisowy kawałek Barona Cohena; "A Little Priest", w którym Depp i Bonham Carter w rytmie walca śpiewają o wymarzonym menu w piekarni Pani Lovett oraz pogodny "By The Sea", który porywa sekcją dętą przywodzącą na myśl kapele z amerykańskich klubów lat ’40 XX wieku.
Mroczny temat zemsty, to ten, który złowieszczym brzmieniem organów otwiera całą płytkę. Rozwinięty zostaje w jednym z najlepszych utworów płyty – "Ephipany". Agresywne uderzenia orkiestry, nieustanne mieszanie się tematów i ochrypły wokal Johnny'ego Deppa sprawiają, że krew gotuje się w żyłach przy słuchaniu tego kawałka. Wymieniając i śledząc każdy z tematów można obrosnąć pajęczyną, poprzestanę, więc na tych, moim zdaniem najlepszych. Celowo pominąłem w tej litanii jeden bardzo ważny temat. "Johanna" to zdecydowanie największy hicior albumu. To właśnie ten utwór zapada najbardziej w pamięć po seansie. Jego przesadna melodramatyczność, akcentowana dodatkowo przez podniosłą sekcję dętą i pełne zaangażowania wykonanie Jamiego Campbella Bowera budzi, zapewne wbrew założeniom twórców, w słuchaczu coś, co można nazwać pozytywnym zażenowaniem połączonym z pełną sympatii kpiną. Nie zmienia to ani trochę faktu, że kiedy słyszę rozmowy na temat filmu Burtona, zawsze usłyszę jak ktoś podśpiewuje pod nosem "I feel you, Johanna. I’ll steal you, Johanna". A kiedy w drugiej odsłonie tej piosenki do Bowera dołącza z gracją podrzynający gardła Depp, to mamy już do czynienia z jednym z najlepszych fragmentów i filmu, i płyty.
Wiele dobrego można mówić o warstwie muzycznej "Sweeney Todda". Ma on wprawdzie kilka słabszych momentów ("Alms! Alms!", "Wait", "Not While I’m Around"), ale słusznie musical ten uznawany jest za jedno na największych osiągnięć gatunku ostatniego półwiecza. Dajmy więc już spokój muzyce i odpowiedzmy sobie na to trapiące wszystkich pytanie: "Jak oni śpiewają?".
Johnny Depp z pewnością po premierze filmu zyskał sobie kolejne grono wielbicielek (jakby ich miał mało). Nie dość, że wygląda jak wygląda, to jeszcze śpiewa świetnie. Nie ma on może głosu słowika (nie mówię tu o sobie;), ale słucha się go rewelacyjnie. Helena Bonham Carter śpiewając w wyższych tonacjach potrafi ukłuć ucho, ale ma w głosie ciepło, które wszystko rekompensuje. Alan Rickman również nie jest wcieleniem talentu wokalnego, ale jego szorstki głos pasuje do postaci, która aż do końca filmu jest nieogolona. Narzekać nie można na Jamiego Campbella Bowera, młodego Eda Sandersa i Sachę Barona Cohena, którego Adolfo Pirelli jest przezabawny. Ciekawie brzmiącym głosem obdarzony jest Timothy Spall, śpiewający "Ladies In Their Sensitivities". Osobiście drażni mnie piskliwy głosik Johanny, czyli Jayne Wisener. Trzeba jednak przyznać, że melodia w jej piosence "Green Finch and Linnet Bird" urzeka lirycznością smyczków i jest na pewno w czołówce, jeśli chodzi o całość musicalu. Laura Michelle Kelly ma wiele wspólnego z postacią żebraczki, którą gra – jej zawodzącego głosu chcemy się pozbyć jak najszybciej, tak jak natrętnej obdartuchy, która zaczepi nas na ulicy. Oczywiście wiem, że to tylko dowodzi jej dobrze wykonanej pracy, ale ja po prostu zawsze przewijam "Alms! Alms!" i wyobrażam sobie jak doskonale słuchałoby się drugiej "Johanny", gdyby się ona tam nie pokazywała.
Idol może być jednak tylko jeden jak wiemy. Nie ma wątpliwości, że jest nim tutaj Johnny Depp, który także w kwestii wokalnej jest największą gwiazdą przedsięwzięcia Tima Burtona. Ex Borat postawiony na drugim stopniu podium pewnie i tak przewyższałby wzrostem Deppa, ale lauru zwycięstwa swoim krótkim występem nie jest w stanie mu odebrać. Finał tej recenzji niech będzie bardziej optymistyczny niż makabryczne zakończenie filmu – na najniższym stopniu podium postawię wszystkich pozostałych wykonawców. Trzeba ich nagrodzić za odwagę i włożony trud. Ich wokalne braki tylko dodają całości rumieńców i sprawiają, że możemy śpiewać pod nosem z mniejszymi kompleksami niż gdybyśmy słuchali śpiewaków operowych.
Nie zgodzę się z krytycznymi ocenami filmu Burtona – "Sweeney Todd" to wspaniałe, rozśpiewane widowisko, które łączy w sobie artyzm i tandetę. Kto jeszcze nie widział, powinien jak najprędzej nadrobić tą zaległość. A muzyka pasuje do dzikiej wyobraźni Burtona doskonale, będąc równie nieokiełznana i fascynująca – to ostra muzyczna brzytwa, nie słuchać przy goleniu!
P.S.: Teksty wszystkich piosenek musicalu, w tym tych niewykorzystanych w filmie na niezawodnej stronce StLyrics: http://www.stlyrics.com/s/sweeneytodd.htm
Pytam się!!!!Czemu do jasnej cholery Burton nie wybrał do współpracy Elfmana???
Podejrzewam, że powodem było to, iż Sondheim był kompozytorem muzyki do musicalu, na którym ten film oparto. 🙂
Ale chyba się zgodzicie, że „Opening Title” jest uroczo Elfmnowy? Ma w sobie to coś, czym pobrzmiewają jego kompozycje.