Rolanda Emmericha i Davida Arnolda nie trzeba dziś nikomu przedstawiać. A już na pewno nie w duecie, bo panowie od dłuższego czasu znani są ze swojej współpracy…. choć ostatnio reżyser zrezygnował z pomocy Arnolda na rzecz Klosera, ale to już inna bajka. Oba nazwiska w zasadzie zasłynęły dzięki jednemu filmowi, który był debiutem kompozytora i przełomem w karierze Emmericha. Mowa oczywiście o "Gwiezdnych wrotach" z 1994 roku. Nakręcona z niesamowitym rozmachem historia science-fiction wyznaczyła dalszy kierunek twórczości reżysera niemieckiego pochodzenia. "Godzilla" "Dzień Niepodległości", czy "Pojutrze" to wysokobudżetowe, "wielkie" produkcje, w których efekty specjalne obok charyzmatycznych bohaterów grają równorzędną rolę. "Stargate" traktuje o tytułowych wrotach, które zostają odnalezione gdzieś w Egipcie. Naukowcy badający ich znaczenie, zastosowanie i pochodzenie odkrywają, że dzięki nim można przenieść się w nieokreślone miejsca we wszechświecie. Grupka żołnierzy, oraz naukowiec-wizjoner wybierają więc się przez nie na spotkanie z nieznanym. Po drugiej stronie odnajdują świat bliźniaczo podobny do naszego, w którym jednak władzę sprawuje… Ra, starożytny, egipski bóg słońca. Fabuła filmu Emmericha to mieszanka najróżniejszych gatunków, w tym dwóch bardzo rzadko spotykanych w jednym obrazie (choć wywodzą się z jednego nurtu) – sci-fi oraz fantasy.
Taka hybryda wymaga odpowiedniej oprawy muzycznej, której uda się przenieść gatunkową różnorodność także poza film. Biorąc pod uwagę doświadczenie Arnolda – wcześniej napisał jedynie piosenkę z Björk do "The Young Americans" – ówcześni melomani i kinomani mogli mieć uzasadnione wątpliwości. Zwątpienie w możliwości kompozytora szybko idzie w niepamięć wraz z pierwszymi minutami odsłuchiwania płyty (bądź oglądania filmu). Kto by pomyślał, że całkowicie zielony Arnold napisze muzykę na potężną orkiestrę, bogatą tematycznie, porywającą i umiejętnie wzorującą się na mistrzach gatunku? Muzykę, która równie dobrze mogłaby wyjść spod ręki kompozytora siedzącego w wielkich widowiskach science-fiction od przynajmniej dwudziestu lat? Najlepszym wyznacznikiem sukcesu jest to, w jaki sposób "Gwiezdne wrota" wpłynęły na dalszą karierę Davida. Oprócz masy fanów, którzy (przesadnie) stawiają ją zaraz po "Gwiezdnych wojnach" Williamsa, Arnold dorobił się niezaprzeczalnej popularności w szeroko pojętym kinie akcji. Zaczął być wręcz rozchwytywany, ale choć grafik miał napięty, między innymi pisaniem do najnowszych filmów z serii przygód Jamesa Bonda, znalazł też czas na kontynuowanie owocnej pracy z Emmerichem. Nie udało im się jednak stworzyć nic większego od "Gwiezdnych wrót".
Zresztą ta pozycja jest jedną z lepszych ścieżek dźwiękowych (jeśli nie najlepszą) w filmografii kompozytora w ogóle. Co czyni ją tak dobrą? Czy jest to oryginalność? Raczej nie. Nie ma tu mowy o nadzwyczajnej inwencji, odchodzeniu od schematów, czy wprowadzaniu jakichś rewolucji. Więcej, wytrawniejsze ucho nie będzie mieć kłopotu z wyłapaniem inspiracji (żeby nie było nieporozumień – nie zapożyczeń, czy bezczelnego kopiowania) w twórczości takich nazwisk jak Williams, Silvestri czy Goldsmith. Wytykanie jednak podobnych cech pracy kompletnego "świeżaka" byłoby nie na miejscu. Tym bardziej, że jedną z największych zalet soundtracku jest jego prostota i czystość formy, czyli poniekąd właśnie brak specjalnie oryginalnych pomysłów, a próba dostosowania się do panujących ilustracyjnych norm i wyciśnięcie z nich maksimum. Arnold udowadnia, że w klasycznej muzyce filmowej, jest jeszcze miejsce na błysk geniuszu. I może to jest recepta na sukces? Arnold zrealizował ją bez narzekania i o to jest efekt. Ścieżka kultowa do tego stopnia, że nawet w Polsce, na rynku gdzie soundtracki plasują się gdzieś na szarym końcu za popem, rockiem i rapem, pojawiła się rozszerzona wersja owej partytury. Pierwsza z 1994 roku była wydaniem perfekcyjnym. Nie za długa, nie za krótka, o poziomie artystycznym nie wspominając – idealna. Muzyka filmowa to gatunek muzyczny, w którym łatwo o przesadę. Wiele kapitalnych partytur dostaje niskie noty za wyjątkowy brak poszanowania dla słuchacza, który po przeszło godzinie ma prawo już mieć dość. Zatem, czy wydawanie tego, co się sprawdziło, przedłużonego o siedem nowych utworów (około 10 minut materiału), ma sens? Paradoksalnie tak, bo jest to okazja nie tyle do zapoznania się z niepublikowanymi wcześniej utworami, ale przede wszystkim zdobycia tego soundtracku. Trzeba bowiem zaznaczyć, że oryginał z 94' jest już rarytasem, nawet na aukcjach internetowych.
Ale wróćmy do pytania postawionego na początku poprzedniego akapitu. Jeśli nie oryginalność, to może słuchalność i to jak ta muzyka sprawdza się w filmie? I rzeczywiście chyba o to chodzi. Wspomnianą wcześniej gatunkową hybrydę, Arnold przetłumaczył na język muzyki, jakby komponował przynajmniej już kilka wiosenek. To, oraz sprawdzanie się w połączeniu z obrazem, przekłada się na tematyczność, która naprawdę imponuje. Całość można podzielić na cztery grupy. Pierwsza nawiązuje do Egiptu (oczywiście trudno tu mówić o starożytno-egipskich instrumentach, ale przyjęło się, że właśnie taka "kołysząca się" melodia oddaje klimaty państwa nad Nilem). Druga to tematy typowe dla fantasy, w tym wypadku dla przeciwnika pozytywnych bohaterów, Ra. Trzecia to nieunikniony w kinie akcji underscore, a czwarta uzupełnia materiał o trochę suspensu, czy też melancholii. Na uwagę zasługują dwie pierwsze grupy, których próbki znajdziemy w otwierającym płytę utworze "Stargate Overture", bo to one stanowią o kunszcie Arnolda, pozostałe jedynie wypełniają czas na płycie i pozostają w wyłącznej służbie filmowi.
Owa egipska część, na którą składają się czysto etniczne i patetyczne melodie jest moją ulubioną. Przede wszystkim ze względu na fenomenalny temat główny, który pozostaje w głowie na długo po zakończeniu przesłuchiwania płyty. Pojawia się on na soundtracku w kilku aranżacjach. Najciekawsza z nich to "Giza 1928", która równie dobrze mogłaby być zatytułowana "Main Theme". Jest to zdecydowanie najlepiej rozpoznawalny temat w karierze Arnolda. Nic dziwnego. Przepełnione optymizmem i nienachalnie wzniosłe, orkiestrowe cudo, które na deser pod koniec doprawia chór. Dopełnieniem tego tracku jest "Closing Titles (Intro) (Bonus)", które tym różni się od "Giza 1928", że się "nie rozkręca", tylko od razu uderza w słuchacza swoją barwną melodią. Nie sposób się nie zakochać. Utwory przypisane Ra stanowią grupę najmroczniejszą, niemal apokaliptyczną (te chóry!). Co ciekawe ten styl jest niejako zapowiedzią score'u do "Dnia niepodległości". Temat dla egipskiego boga słońca usłyszymy w pełnej krasie w "Procession", gdzie potężnym chórom towarzyszy równie monumentalna orkiestra ze szczególnym wykorzystaniem instrumentów dętych i perkusyjnych, a także w dość bliźniaczym "Kasuf Returns". Mroczną atmosferę związaną z boską interwencją jest "Ra – The Sun God", który swoim majestatycznym, powolnym, ale złowieszczym tematem każdego przyprawi o ciarki przechodzące po plecach.
Utwory "Battle at the Pyramid", oraz "Transporter Horror" to w zasadzie jedyni przedstawiciele typowego dla późniejszej twórczości kompozytora action score'u. Co ciekawe, oba są pewnego rodzaju fuzją wszystkiego, co mieliśmy okazję przesłuchać na płycie wcześniej. Naturalnie mamy tu do czynienia ze znacznym zwiększeniem dynamiki, ale podstawy opierają się zarówno na temacie Ra, rdzennych mieszkańców planety jak i głównych bohaterów. Arnold doprawił je tylko typowymi dla wszystkich utworów muzyki filmowej, gdzie w tytule znajduje się wyraz "Battle", werblami tak charakterystycznymi dla wszelkich militarnych akcentów instrumentami. Na koniec mogę tylko powiedzieć, że ten jeden z niewielu razów, Emmerich się nie pomylił, a muzykę pomimo kilku wad można, a nawet trzeba polecić wszystkim. Tak jak i wydanie deluxe.
0 komentarzy