Mustang z Dzikiej Doliny: Droga do wolności
„…absolutnie porywająca…”
Jak powszechnie wiadomo, 90% sequeli jest z reguły nieudanych, pozbawionych tożsamości oryginału i powstałych tylko dlatego, że pierwsza część zarobiła kupę siana. O tych sequelach nawet się nie ma pojęcia, bo wychodzą bezpośrednio na nośniki lub streaming. Tym bardziej byłem zaskoczony pojawieniem się drugiej części… „Mustanga z Dzikiej Doliny”. Czy ma coś wspólnego z poprzednikiem? Tylko miejsce akcji oraz dzikie konie. Poza tym opowiada zupełnie inną historię – niepokornej dziewczyny o imieniu Lucky, która trafia do dawno niewidzianego ojca. Tam właśnie poznaje dzikiego mustanga oraz ściganych przez prawo koniokradów. Fabuła jest banalnie nudna i pozbawiona jakiejkolwiek frajdy, mimo imponującej obsady głosowej (m.in. Julianne Moore, Jake Gyllenhaal, Walton Goggins i Isabella Merced) oraz ładnej animacji.
A jak sobie na tym polu radziła muzyka? Do pierwszej części zatrudniono samego Hansa Zimmera oraz – do pisania piosenek – Bryana Adamsa. Ktokolwiek miał wejść w te buty, mógł poczuć ciasnotę w stopach. Postawiono na pochodzącą z Irlandii Amie Doherty, która do tej pory tworzyła ilustrację do seriali („Now & Them”, „Undone”) i niskobudżetowych filmów („Happiest Season”). To na razie największy tytuł w dorobku kompozytorki, napisany na orkiestrę pod batutą Gavina Greenawaya – jednego ze współpracowników Zimmera.
Znajdziemy tu kilka tematów. Główny oparty jest na piosence „Fearless”, w całości napisanej przez Irlandkę. W filmie pojawia się wielokrotnie, początkowo śpiewany po angielsku przez grająca główną rolę Merced, czasem po hiszpańsku w wykonaniu Eizy Gonzalez, ale najczęściej z wokalnymi harmoniami Robina Peckholda – wokalisty oraz gitarzysty indie popowej kapeli Fleet Foxes. Wszystko podparte jest prostymi dźwiękami gitary akustycznej i delikatnego fortepianu. Już pierwsze jego pojawienie się, czyli „Be Fearless, Fortuna!”, zaczyna się podniośle; do smyczków doskakują trąbki grane przez mariachi, co dodaje latynoskiego ducha (podkreślonego głosem Gonzalez), a orkiestra troszkę podkręca całość. Temat ten pojawia się głównie wtedy, gdy Lucky wspomina swoją matkę. Silniejsza emocjonalnie jest jego aranżacja w „You Look Just Like Your Mom”, z delikatniejszymi smyczkami, hiszpańską gitarą i wokalizami Peckholda. Z kolei w „Fireflies” nabiera bardziej mistycznego brzmienia, dzięki użyciu dętych drewnianych oraz smyczków zwiewnych niczym wiatr.
Muzyka sygnalizuje też momenty komediowe odrobiną mickey-mousingu. Na szczęście nie irytującego, o co było łatwo (wariackie „Squarrel Chase”), ale okraszonego westernową estetyką, jak w „Meeting Spirit & Main Title”. Tutaj wjeżdżają gitary i banjo, które zmieszane z wokalizą Peckholda oraz sosem country budzą skojarzenia z grupą Mumford & Sons – i to z czasów zanim zamienili banjo na gitarę elektryczną, stając się rockowym zespołem jakich wiele. Nawet przyjazd do nowego miasta ma w sobie akcenty humorystyczne, jak w „Welcome to Miradero”, gdzie w finale muzyka idzie w stronę mocno przerysowanego stylu mariachi. Jednak w połowie utworu wchodzi bardziej mroczny i niepokojący moment, z wyraźnie nisko grającymi dęciakami, co później będzie kluczowe. Podobną zgrywę serwuje „Everybody Knew Milagro”, gdzie jeszcze raz wchodzą dęciaki, charakterystyczne zawodzenie „aj-ja-jaj” i przyspieszona gitara.
Subtelniej wypada „Snips and Abigail” oraz „Takes Two to Tango”, mieszając eleganckie dźwięki fletów, gitary akustycznej i rozpędzonych smyczków z westernowymi nutami w stylu Elmera Bernsteina. Bardziej liryczne oraz delikatne z tej paczki jest „Getting Familliar”, ilustrujące pierwsze spotkanie Lucky z mustangiem Spiritem.
Gdy dochodzi do akcji, Doherty wskakuje na piąty bieg, mocno czerpiąc z brzmień lat 90. i twórczości takich autorów, jak James Horner, Alan Silvestri czy James Newton Howard. Zapowiedź tej drogi Irlandka przygotowuje już w połowie albumu, gdzie krystalizuje się temat głównego antagonisty, Hendricksa. Pamiętacie te mroczne dęciaki z „Welcome to Miladero”? To jakby fundament tego tematu, nabierający pełnego blasku w „Hendricks Tries to Break Spirit”, w którym dociskane są dęciaki i dochodzą westernowe smyczki. Rozpędzone „Wild Ride” dostarcza natomiast dokładnie to, co obiecuje tytuł – szaloną jazdę.
Esencją powyższego jest finałowa konfrontacja – bez chwili postoju trwająca ponad 16 minut (!). Hamulce zostają wyłączone, zaś obydwa tematy (Lucky i Hendricksa) niejako ścierają się ze sobą i stają się paliwem całego action score’u. Zaczyna się od „Wranglers”, czyli bardziej rozpędzonej wersji tematu Hendricksa na dęciaki i smyczki. W tym segmencie wokalizy Peckholda mają wymiar bardziej heroiczny. Pozornie spokojne „Ridge of Regret” okazuje się podpuchą z dwoma wybuchami. „I Am the Train” jest mocno inspirowane westernowymi dziełami Ennio Morricone – zwłaszcza w swej drugiej połowie (podśpiewywania jak z „Dobrego, złego i brzydkiego”, anielska wokaliza, drumla). „Rescue Mission” rozkręca temat naszej bohaterki aby następnie przejść w bogatsze aranżacyjnie „Leap of Faith”, jakby żywcem wzięte z kina superbohaterskiego. Wszystko wieńczy liryczne „Stay Wild, Brave One” rozpisane na obój, smyczki i gitarę akustyczną, gdzie – po raz ostatni – wchodzi wokaliza Pickforda, bardziej ciepła.
Całość została jeszcze dopełniona piosenkami. Poza wspomnianą „Fearless” (także w formie duetu Mercer z Gonzalez jako „Valiente Duet”) jest jeszcze krótka, lecz skoczna „Join Up” w wykonaniu tria McKenna Grace/Isabela Mercer/Marsai Martin oraz „You Belong” od Becky G., śpiewana zarówno po angielsku i hiszpańsku. Szczerze powiedziawszy, jest to średnie i równie dobrze mogłoby zniknąć. Tak samo jak bardziej wyciszona „Better with You”, która sama w sobie jest niezła, jednak jednym uchem wchodzi, a drugim wychodzi.
Hasło „girl power” zaczyna działać także na polu muzycznym, zaś Doherty kontynuacją „Mustanga…” wchodzi do mainstreamu z buta. Mimo lichej jakości samego filmu powstała muzyka absolutnie porywająca, pełna westernowego ducha oraz wyrazistych tematów. Pozostaje mieć nadzieję, że talent Irlandki zostaje dostrzeżony oraz wykorzystany (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu) do tworzenia kolejnych perełek. Takich jak ta, która została raczej przeoczona przez większość melomanów.
0 komentarzy