Komedia romantyczna to gatunek o specyficznych wymaganiach względem muzyki filmowej. Wynika to głównie z faktu, że znacznie chętniej od pozostałych sięga po muzykę już wcześniej napisaną, szczególnie jeśli jej głównym celem jest zgromadzenie dużej widowni. Stąd na oryginalną ścieżkę dźwiękową pozostaje już niewiele miejsca i kompozytor musi się wyjątkowo napracować, by zwracała uwagę i stanowiła coś więcej niż li tylko tło do poszczególnych scen. Inna sprawa, że często się na tę pracę nie zdobywa.
Z tego względu kompilacja muzyki z przebojowych komedii romantycznych od początku wzbudziła moją nieufność, którą pogłębił fakt, iż obejmuje ona aż dwie płyty. Czyżby w rodzimych produkcjach tego gatunku było naprawdę tyle dobrego materiału? – zapytywałem sam siebie. Owszem, jest tu też muzyka z dwóch seriali, lecz czy to wystarczy? Odpowiedź okazała się prosta: nie.
Nie będę ukrywał, iż w mojej opinii cała koncepcja tego wydawnictwa jest chybiona, a już szczególnie w tym rozmiarze. Wysłuchanie niemal dwóch godzin muzyki o tak jednorodnym kształcie wymaga sporo cierpliwości i dobrej woli. Wszystko jedno czy to Maciej Zieliński czy ktokolwiek inny, wypełnianie dwóch płyt lukrem jest przedsięwzięciem, najoględniej mówiąc, ryzykownym. Tutaj na dodatek lukier ten nie zawsze jest pierwszej świeżości, a czasem smakuje jak kostka cukru.
Pan Zieliński jest kompozytorem nowoczesnym, łączy więc, wcale umiejętnie, orkiestrę z elektroniką – ogólnie rzecz biorąc, z dobry skutkiem. Niestety wiele, zbyt wiele, jego utworów przypomina dokonania Hansa Zimmera przy współpracy z Nancy Meyers. Szczególnie "Hol iday" zaznacza się tu mocno. Nie chodzi nawet o melodyczne podobieństwo, ale niemal powtórzone pomysły aranżacyjne. Dają się też słyszeć echa nieśmiertelnych "Czułych słówek" Michaela Gore. Te świadome lub nie zapożyczenia nie powodują obniżenia jakości poszczególnych utworów, ale wywołują poczucie pewnego znużenia, które pojawia się zawsze w podobnych przypadkach i oczywiście chęć sięgnięcia po Zimmera jako niedoścignionego wzorca.
Podobieństwa do muzyki niemieckiego giganta można jednak wybaczyć, ale braku wyrazistości już nie. Całe połacie dwóch płyt zajmują utwory nie tyle złe, co kompletnie nijakie. Tak wygląda w całości muzyka do "Barw szczęścia" czy "Nigdy w życiu" – zawarte na krążku utwory to nic więcej jak tylko różowa piana. Pod tym względem zresztą znacznie lepiej wypada płyta druga, gdzie można znaleźć więcej utworów ciekawych, bogatszych, rozbudowanych o znacznie mniej ujednoliconej atmosferze. Na pierwszej dominuje ten sam nadurokliwy nastrój, którego nawet "Krymi nalnym" nie udaje się zdusić.
Niestety niewiele jest na obydwu płytach tematów w pełnym tego słowa znaczeniu. Większość utworów opiera się na bardzo prostej melodii czy frazie powtarzanej kilkakrotnie. Dla mnie to jeszcze nie są tematy, raczej ich namiastki. Z tego względu muzyka w dużej mierze wydaje się płytka. Fakt, do płytkich filmów powstawała, ale nie wiem, czy to wystarczające wytłumaczenie. Zupełnie też nie rozumiem zamieszczania kilku utworów opartych na tym samym temacie. Dobrym przykładem jest "Samba butelkowa" rozbrzmiewająca najpierw w pierwotnej wersji, a niedługo potem w wersji spowolnionej ("Samba smutna") i na koniec przyspieszonej ("Samba jogging") – trochę tego za dużo.
Ogólnie rzecz biorąc, naliczyłem się ok. 13-15 wartych uwagi utworów, co nie jest wynikiem złym, ale w kontekście 42 całości wypada już cokolwiek słabo. Można jednak odnaleźć tu i głębszą orkiestrę ("Motolotnia – jedno marzenie") i regionalne smaczki ("Randka na Kazimierzu"). Odnajdzie się także utwory, które stały się popularne same w sobie ("Samba butelkowa"). Są piosenki, z których najlepiej wypada "Jaka miłość taka śmierć" wykonaniu Kayah (ale pojawia się też coroczny hit świąteczny "Kto wie?"). Szkoda tylko, że to co dobre tonie w lukrze, plastikowej słodyczy i muzycznej nijakości.
Odradzam więc szczerze wysłuchiwania obydwu tych płyt jednym tchem. Może bowiem skutkować dotkliwym bólem zębów i dziką ochotą wysłuchania "Omenu" Jerry’ego Goldsmitha. Jako nieangażujące tło słodkich randez-vous jest już zupełnie znośne, ale najlepiej wypada, gdy się po prostu przeskakuje do kolejnych ciekawych utworów. Dlatego gorąca zachęcałbym kompozytora i producenta do stworzenia jednego krążka zawierającego to, co w tych dwóch najlepsze, klasyczne "The Best Of…". Takie wydawnictwo z pewnością wzbogaciłoby ofertę polskiego rynku muzycznego, "Sounds of Love" niestety się to nie udało.
Jak mógłbym odsłuchać?
Nie avi, mp3!