Co w duszy gra
„…muzyka zrobiona z duszą…”
Dwa filmy Pixara w jednym roku – to brzmi jak wydarzenie. Bardziej jednak od „Naprzód” oczekiwano wiele po nowym dziele Pete’a Doctora. „Co w duszy gra” to historia nauczyciela muzyki, który jest niespełnionym jazzmanem. W końcu dostaje szansę na dołączenie do bandu, ale w drodze… ginie i trafia do zaświatów. Chcąc wrócić z powrotem do swojego ciała, zostaje mentorem dość opryskliwej i niechętnej duszy 22. Niby wiemy co się wydarzy, ale historia oraz jej przesłanie łapie za serducho. Sama animacja też zachwyca, tak samo jak zaskakująca muzyka.
Dlaczego jest ona zaskakująca? Ponieważ dokonano nieoczywistego wyboru autorów. Nie są to bracia Danna, ani Michael Giacchino czy Thomas Newman. Zamiast nich Docter sięgnął po osławioną brygadę RR. Nie będę powtarzał rozmyślań na temat duetu Reznor/Ross, bo nie zmieniły się aż tak bardzo. Elektronika w świecie muzyki jazzowej? I do tego jeszcze bez doświadczenia przy filmach animowanych. To nie brzmiało zachęcająco, więc panowie dostali wsparcie w postaci jazzmana Jona Batiste’a, który przez lata współpracował z takimi artystami, jak Stevie Wonder, Ed Sheeran, Lenny Kravitz czy Prince, a także jest liderem bandu grającego w programie „The Late Show with Stephen Colbert”.
Zadania tego tria reżyser wyznaczył treściwie: Reznor z Rossem swoją elektroniką ilustrują zaświaty, a Batiste (którego twarz była inspiracją do wyglądu głównego bohatera) jazzem maluje głównego bohatera oraz jego świat. Świat, dzięki któremu jazz stał się jego pasją, sensem życia i powietrzem. Ma to sens i muszę przyznać, że pokazanie tych dwóch światów różnymi dźwiękowymi paletami zapowiadało się co najmniej interesująco. Jak jest naprawdę? Tak samo jak w przypadku „Manka” – jest zaskoczenie.
Trudno pisać tu o jakiejkolwiek bazie tematycznej, niemniej trio świetnie buduje klimat całości. Zacznę od jazzowych popisów Batiste’a, który także gra na fortepianie razem ze swoim bandem. Moi kochani, jest to jazz stawiający na improwizację oraz solowe popisy muzyków. Czy to w brawurowym „Born to Play”, energicznym „Collard Greens and Cornbread Strut” czy płynącym na saksofonie „Bigger Than Us” (solo pianistyczne też jest – i to fantastyczne). Najlepiej na tym polu sprawdzają się utwory z koncertu mającego być przełomem dla bohatera: dynamiczne „Space Maker”, wyciszone, wręcz liryczne „Cristo Redentor” oraz eksperymentalne „The Epic Conversationalist” z powtórzoną melodią z „Born to Play”.
Z kolei ilustracja duetu o nazwiskach zaczynających się na R brzmi zupełnie inaczej niż nas do tego przyzwyczaili. Na pewno wynika to z faktu innego ciężaru gatunkowego, ale i samo brzmienie wydaje się o wiele cieplejsze. Wyczuwalna zmiana klimatu jest obecna już w „The Great Beyond”, opisującym schody do Nieba. Minimalistyczne dźwięki coraz bardziej się nakładają się na siebie. Jeszcze bardziej zaskakują momenty przypominające muzykę z 8-bitowych gier komputerowych, jak w krótkim „Falling”, okraszonym wokalizami „The Great Before / U Seminar” czy „Jump to Earth”, które mogłoby spokojnie pojawić się w serii gier o pewnym wąsatym hydrauliku z włoskimi korzeniami.
Tych momentów jest znacznie więcej, a różnią się tempem i klimatem. Czarująco szybkie „Portal / The Hall of Everything” z ciepłym początkiem, pospieszne „Run / Astral Plane” czy przypisane postaci księgowego dusz, Terry’mu, tajemnicze „Terry Time” oraz „Terry Time Too”, gdzie słychać w tle tykanie zegara. Jeszcze ciekawsze są fragmenty z wykorzystaniem fortepianu jako prowadzącego instrumentu – jak w „Meditation / Return to Earth”, spokojnie zaczynającym się, ciepłym „Epiphany” czy finałowym, jakby sklejkowym „Just Us”. Poczułem się jakbym słuchał… Newmana z czasów „WALL-E”, czego kompletnie się nie spodziewałem.
Akcja też jest tutaj prowadzona pewnie, za pomocą obu stylów. Z jednej strony 8-bitowe dźwięki „Run / Astral Plane”, rwany i niepokojący początek „Escape / Inside 22” oraz bardziej cięższe – nie mylić z niestrawnym – „Ship Chase”, a z drugiej oldskulowy jazz w postaci „22’s Getaway” czy idącego w mambo „Apex Wedge”. Jest również mieszające obie twarze soundtracku „Pursuit / Terry’s World”, gdzie dynamiczna, jazzowa muzyka zostaje w połowie przemielona syntezatorowymi eksperymentami. I to się bardzo pięknie uzupełnia.
Jakby tego było mało, po drodze pojawiają się trzy piosenki, z których najciekawsza jest ta ostatnia, czyli jazzowe „It’s All Right”. Delikatne, a jednocześnie bardzo skoczne. Istotne jest też grane na akustycznej gitarze „Parting Ways”, które potrafi złapać za serce. Za to zbędne wydaje się krótkie i rapowane „Rappin Ced” z napisów końcowych.
Choć jest tu parę chwil czystej tapety, „Soul” to muzyka zrobiona z duszą. Nawet więcej: to najlepsze, co dla kina zrobił Ross z Reznorem, a co pokazuje ich łagodniejsze oblicze. Nie ma tutaj jakiejś rozbudowanej bazy tematycznej, niemniej sprawia ona masę frajdy, świetnie budując klimat filmu. Z kolei jazzowe wstawki Batiste’a dobrze uzupełniają się z elektronicznym, lżejszym ambientem. Spodziewałem się większego zgrzytu, a dostałem jeden z lepszych score’ów Pixara ostatnich lat.
0 komentarzy