Mierzenie się z klasyką wymaga nieprzeciętnej odwagi. Kenneth Branagh od lat konsekwentnie udowodnia, że mu jej nie brakuje. W 2007 roku rzucił wyzwanie legendzie kina. Pokusił się o ekranizację sztuki Anthony’ego Schaffera, która stanowiła kanwę znakomitego filmu Josepha L. Mankiewicza „Detektyw” z 1972 roku. Reżyser dopilnował, by do realizacji tego trudnego zadania mieć w ręce wszystkie możliwe atuty. Scenariusz napisał zdobywca literackiej nagrody Nobla, Harold Pinter. Do roli starzejącego się pisarza kryminałów zaangażowano sir Michaela Caine’a (wcześniej tę postać grał sir Laurence Olivier), w jego młodego oponenta wcielił się zaś Jude Law (a w „Detektywie”… Michael Caine). W przeciwieństwie do obrazu z 1972 roku oprócz pary głównych bohaterów w „Pojedynku” nie ma nikogo. Nadaje to historii teatralny nawias, sprytnie dekonstruowany poprzez pomysłową, zimną scenografię i umiejętne wykorzystanie technologicznych gadżetów.
W wizji Branagha najistotniejsza jest więc formalna asceza, która ma uwypuklić bohaterów i ów pojedynek między nimi. Słowa nadają rytm opowieści, gra aktorów – emocjonalną głębię. Taki film mógłby się odbywać w kompletnej ciszy, ale reżyser nie odmówił sobie ponownej współpracy z Patrickiem Doyle. Napisanie muzyki do filmu, który w swej istocie jej nie potrzebuje, to zadanie nie tyle trudne, co zdawałoby się bezsensowne. Kompozytor przechytrzył jednak konwencję i skomponował dzieło nie tylko świetnie dopasowane do obrazu, ale też wznoszące go na wyższy poziom.
Doyle z szacunkiem podszedł do ascetycznej formuły wybranej przez Branagha. Postawił na melodyczną i aranżacyjną skromność i prostotę. Napisał tak naprawdę jeden temat – rewelacyjne tango, który rozbił na kilka elementów stanowiących podstawę pojedynczych utworów. W dziewięciu na dziesięć przypadków takie rozwiązanie znudziłoby odbiorcę już po pierwszych kilku minutach słuchania. Anglik odkrywa jednak karty powoli: raz przedstawia główną linię melodyczną, by potem przez moment pobawić się samym akompaniamentem. Czasem większy nacisk stawia na fortepian, innym razem na wiolonczelę. Rozpościera przed słuchaczem układankę elementów, stanowiących obietnicę pełnego wybrzmienia tematu, gdy tylko złoży się je w całość.
W ten sposób skonstruowana ścieżka dźwiękowa zamiast nużyć – wciąga. Przy okazji Doyle popisuje się techniczną sprawnością, udowadniając jak wiele można wykrzesać z jednego tematu. Ekspozycji podlegają kolejne warstwy nie tylko instrumentów i brzmień, ale także emocji. Agresja przechodzi w tkliwość, napięcie rozlewa się w goryczy. W większości utwory są autonomiczne, ale z tych samych klocków Doyle układa też mniej słuchalną, ale za to wysoce funkcjonalną muzykę tła. Charakter prezentowanej melodii zmienia się więc, podobnie jak bohaterowie filmu Branagha. Jest niby wciąż taka sama, ale obserwowana pod różnymi kątami, sprowadzana do odmiennych kontekstów odsłania wiele twarzy.
Cały ten zamysł nie miałby sensu, gdyby w finale temat nie wybrzmiał wreszcie w pełni, łącząc wszystkie te porozrzucane wcześniej elementy. Spełnienie przynosi przedostatni utwór na płycie, ponad sześciominutowy „Sleuth”. Doyle powtarza w nim wszystko, co prezentuje wcześniej: delikatny fortepian, rozpaczliwe skrzypce, ponurą wiolonczelę, miarową perkusję. Wreszcie każdy kawałek układanki trafia na swoje miejsce. Temat jest powolny i energiczny zarazem, gorzki i surowy, a przy tym wpadający w ucho i w pewnym sensie przebojowy. Niewątpliwie to jeden z najlepszych w karierze Doyle’a.
Nie dziwne więc, że fantastycznie sprawdza się w filmie. Wybór tanga jako podstawowej formy większości utworów w oczywisty sposób nawiązuje do relacji między parą głównych bohaterów. Jego mroczna energia i pełna niepokoju atmosfera nadaje rytm obrazowi, prowadzi go do kolejnych fabularnych przewrotek, wygrywa wieloznaczność postaci. Dlatego po seansie natychmiast zapada w pamięć i staje się jednym z najsilniejszych elementów, z którymi nawet po upływie dłuższego czasu kojarzy się film.
Wydanie płytowe zostało wzbogacone o dwa remiksy autorstwa syna kompozytora, Patricka Doyle’a juniora. W przeciwieństwie jednak do wielu znanych w muzyce filmowej przypadków doklejania remiksów do oryginalnych kompozycji, faktycznie można tu mówić o wzbogaceniu. W „I’m Not a Hairdresser” Doyle junior bawi się aranżacjami ojca, dodając im ostrzejszego, elektronicznego tła, a także zgrabnie wplatając w nie fragmenty dialogów z filmu. „Too Much Sleuth” to natomiast niemal czysto syntetyczna muzyka o dyskotekowym tempie i tejże proweniencji brzmieniu. Nie wszystkim taka forma może przypaść do gustu, ale dla mnie stanowiła intrygujące podejście do oryginalnej kompozycji.
Pracę taką jak „Pojedynek” – znakomitą, ale zarazem skromną i często zagubioną w potoku popularniejszych dzieł – zwykło się nazywać perełką w karierze danego kompozytora. Dla Patricka Doyle’a to nie pierwsza i pewnie nie ostatnia taka perełka, ale chyba jedna z najpiękniej lśniących. Świetnie wypada w filmie i poza nim. Fascynuje precyzyjną, pomysłową strukturą, a przy tym silnie oddziałuje na emocje i nie zapomina, by dawać przyjemność ze słuchania. W swojej klasie to prawdziwe cacko, które warto mieć pod ręką na swojej półce z płytami.
Amen.
Kiedyś miałem, dziś już nie – możliwe, iż wiąże się to z brakiem znajomości filmu, ale soundtrack niespecjalnie wzbudza u mnie sympatię. Wolę stos innych prac Doyle’a.