Ekranizacje komiksów od zawsze napawały mnie niepokojem. Jestem miłośnikiem komiksów i mogę nawet powiedzieć, że nauczyłem się dzięki nim czytać. Zresztą teraz, kiedy więcej czasu poświęcam muzyce filmowej ciągle lubię wrócić do wytartych już, niemal dziesięcioletnich numerów Batmana. Komiks w pewnym stopniu jest podobny do książki. Mimo iż narzuca nam pewne wizje postaci, miejsc czy sytuacji to ciągle pozostawia pewną przestrzeń, w której nasza wyobraźnia dopowiada resztę historii. Filmy nie dają takiej możliwości. Dlatego też staram się unikać oglądania wszelkich ekranizacji perypetii komiksowych bohaterów, których niestety przybywa coraz więcej. Po niedawnym sukcesie Spidermana i X-mana kolejni superbohaterowie z Supermanem i "Fantastyczną Czwórką" na czele atakują kinowe ekrany. Jednak pośród tych wszystkich "Manów" i "Manek" niedługo pojawi się nieco inna produkcja mająca komiksowy rodowód – "Sin City".
Franka Millera znam z zaledwie jednego komiksu, który mam w swojej kolekcji – "Batman – Powrót Mrocznego Rycerza". Wbrew pozorom sława tego twórcy pochodzi głównie od świetnej i charakterystycznej kreski oraz niego punkowego i luzackiego stylu pisania, a nie chwytliwych fabuł. Miller wszystko w swoich komiksach traktuje z przymrużeniem oka tak, że nawet wydawałoby się taka poważna postać jak Batman przedstawiana jest jako stary maruda z niewyczerpaną energią życiową, z którą nie wie, co zrobić. Tym samym zabieg przeniesienia komiksu Millera na ekran wydaje się zadaniem na tyle trudnym, że tyczy się nie tyle pokazania postaci, które wykreował, co jego mrocznego i nieco chaotycznego stylu. Tym samym, aby oddać niesamowity klimat komiksu Millera bardzo ważna okazuje się muzyka, która gdzieś w tle będzie starała się nas zahipnotyzować tak abyśmy poczuli zapach Miasta Grzechu.
Aby stworzyć ścieżkę, która spełniałaby te warunki do pracy zabrało się aż trzech kompozytorów. Chociaż zasadniczo można powiedzieć, że dwóch kompozytorów i reżyser, który postanowił osobiście zadbać o jakość soundtracku ingerując w prace Debney’a i Revella a przy okazji próbując też coś skomponować samemu. Piszę "próbując", bo wydaje mi się, że niewiele z tych prób wyszło. Rodriguez jest twórcą między innymi sześciu kompozycji pojawiających się pod koniec płyty, które kompletnie psują ciekawą koncepcję całego krążka. Być może świadomie lub nie reżyser kopiuje nieco jazzowo-orkiestrowy styl Henry’ego Manciny i George’a Gerschwina. Doskonale jest to słyszalne w takich kompozycjach jak "Hartigan" czy "The Yellow Bastard". Kompozycje te jednak w przeciwieństwie do sławnych klasyków nie mają przysłowiowego haczyka, który sprawiałby, że słuchacz chciałby do nich wrócić. Na pierwszy rzut oka wszystko w nich jest w porządku jednak w pewnym momencie ginie gdzieś ta przyjemna rytmika i pomysłowość pojawiająca się w początkowych kawałkach. Zawód jest tym większy, że kompozytorem tych początkowych utworów na płycie jest także Rodriguez ("Sin City" i "One Hour To Go").
Pozostali dwaj kompozytorzy – Graeme Revell i John Debney – dobrze wywiązują się ze swojego zadania komponując solidny kawałek muzyki. O ile solowe dokonania Rodrigueza nie wnoszą do ścieżki nic ciekawego o tyle jego ingerencje w prace Debney’a i Revella dają ciekawy i klimatyczny efekt. Gdyby porównywać dokonania duetów, Debney-Rodriguez i Revell-Rodriguez minimalnie lepiej prezentują się kompozycje tej pierwszej pary. Pojawia się tutaj często świetna, rozległa trąbka dająca efekt wielkiej przestrzeni. Skontrastowana jest ona z dość szybkim, jazzowym rytmem, co daje ciekawy nowatorski efekt ("Old Town"). Także solowe dokonania Debney’a prezentują się bardzo zgrabnie kontynuując konsekwentnie podjęte wcześniej formy z jednoczesnym nawiązaniem do klasycznych kompozycji tego twórcy. Najlepiej jest to widoczne w takich utworach jak "Warrior Woman", "The Big Fat Kill" i "Tar Pit" gdzie obok smyczków pojawiają się na przemian trąbka i saksofon. Daje to bardzo tajemniczy i modernistyczny efekt sprawiający wrażenie doskonale znanego a mimo to odświeżonego brzmienia. Graeme Revell tymczasem nie odchodzi zbyt daleko od swojego ostatniego dużego filmu – "Kronik Riddika". Tutaj także jest dużo dynamicznych połączeń fortepianu ze smyczkami i wokalizami. W przypadku solowych kompozycji Revella trudno jednak jest oprzeć się wrażeniu, że wkradło się tutaj trochę chaosu. Tym samym nie można tak naprawdę skupić się w tych utworach na czymkolwiek, co mogłoby je wyróżniać. Nawet ingerencja Rodrigueza niewiele tutaj zmienia i nadal w pierwszej części płyty powiewa trochę nudą. Ciekawe są też dwie kompozycje pojawiające się na płycie a nie będące autorstwa żadnego z trójki kompozytorów. Chodzi tutaj o "Absurd" zespołu Fluke, które przypomina mi nieco dokonania Massive Attack, oraz "Sensemaya" Silvestre Revueltas będąca jakby kontynuacją podjętego pod koniec płyty przez Rodrigueza brzmienia a’la Mancini.
Trzeba przyznać, że wspólne dzieło trzech kompozytorów: Revella, Debney’a i Rodrigueza jest intrygujące. Czegoś takiego na rynku muzycznym z pewnością jeszcze nie było i pewnie długo znów się nie pojawi. Z jednej strony powstało dzieło w jakimś stopniu oddające niezwykły i nieco przytłaczający klimat twórczości Franka Millera, ale z drugiej strony znowu płyta ta nie jest łatwa w odbiorze. Od słuchającego wymaga ona chęci odkrywania nowych obszarów muzycznych, ponieważ niewiele jest tutaj konwencjonalnej muzyki filmowej. Wszystkie kompozycje mimo sporej różnorodności mają jednak jedną wspólną cechę – reprezentują typowy underscore. Tak naprawdę nie ma tutaj utworu, który rozwijałby jakieś tematy, które z pewnością by się przydały. Zważając na fakt, że kompozytorzy postanowili połączyć kilka stylów muzycznych w jeden i stworzyć coś absolutnie nowego warto byłoby na jego bazie stworzyć coś na kształt motywu, który mógłby już zawsze kojarzyć się tylko z tym jednym filmem. Niestety jak dla mnie jednym znakiem rozpoznawalnym tej ścieżki pozostaje chaotyczny, choć miejscami ciekawy styl. I właśnie ten chaos jest dla mnie najbardziej irytujący. W pewnym stopniu mogę zrozumieć, że jest w tym jakaś koncepcja jednak jestem przyzwyczajony do klasycznych kompozycji i taki pomysł muzycznego rozdwojenia (czy nawet roztrojenia) jaźni trochę mnie dezorientuje. Dlatego podobnie jak przy "Constatine" nie potrafię wystawić tej ścieżce oceny wyższej niż trzy nutki, choć jest to pozycja zdecydowanie ciekawsza. Póki, co polecam tę ścieżkę wszystkim, którzy chwilowo znudzeni są klasycznymi partyturami filmowymi i pragną trochę odetchnąć przy nowoczesnej koncepcji eklektycznej muzyki filmowej opartej wyłącznie na underscore.
0 komentarzy